Australia i Polonia, Felieton, Świat

Felieton (czasem) aktualnym – Reportaż z drogi – cz. 6

W drodze z Darwin skręcamy w Batcherol, aby zobaczyć park narodowy Litchfield. Nazwa wzięła się od nazwiska fińskiego podróżnika, który uczestniczył w pierwszej europejskiej wyprawie w te tereny. Są tu piękne wodospady. Florence Falls, to właściwie dwa wodospady, a Buley Rockpool – to kilka małych, gdzie kąpie się sporo turystów. My nie, bo dla nas górska woda za zimna, a krokodyle zagrażają tu jedynie w porze deszczowej.

Oglądamy też Magnetic Termite Mounds – osiedle 3 metrowych wieżowców wybudowanych przez termity, czyli białe mrówki. Mają one organizację społeczną podobną do pszczół. Są tu i robotnice i trutnie, wyższa hierarchia mrówek i sama królowa. Z daleka teren ten wygląda jak stary, opuszczony cmentarz z kikutami nagrobków.

Przejeżdżamy przez Adelaide River, osadę znaną ze sporej bazy wojskowej, z czasów II wojny światowej. Po zbombardowaniu przez Japończyków Darwin, wojska australijskie i amerykańskie właśnie tu przesunęły swoją bazę.

Dalej na południe zatrzymujemy się w Pine Creek, małej osadzie gdzie zwiedzamy pozostałości po kopalniach złota, srebra i uranu. Ciekawostką jest, że zwykle przy terenach gdzie znajdują się jakieś kopalnie, spotykamy drzewa niczym choinki bożonarodzeniowe, "poubierane" w same czapki, czy biustonosze, lub krawaty, itp. A tu znów spotykamy tematyczne drzewo, tym razem "przystrojone" roboczymi buciorami.

Po dwóch godzinach znów jesteśmy w Katherine. Zatrzymujemy się tylko na noc, w drodze do czerwonego centrum Australii. Oczywiście odwiedzamy nasze ulubione gorące źródła.

Następnego dnia, znów długa droga na południe do Tennant Creek. Cała północna część kraju-kontynentu, nie jest przeznaczona dla niepewnych aut. Tu ciężko liczyć na pomoc drogową, bo i skąd.

D6-Alice-Springs D6-magnetic-termite-mounds

Stuart Highway którą jedziemy, oryginalnie była wytyczona dla poprowadzenia linii telegrafu z Adelaidy do Darwin. Droga ta dopiero od 30 lat jest cała wyasfaltowana. Telegraf dalej poprowadzono po dnie morza do Jawy i kontynentalnej Indonezji, a stamtąd do Europy.

Pierwszy nas przystanek to mała miejscowość Mataranka, bo tu znajdują się zródła termiczne, a my tak lubimy ciepłą wodę. Rainbow Springs – kryształowo czysty, spory akwen wodny, ze stałą temperaturą 34C. To jeszcze lepiej niż w Katherine! Usytuowany w dziewiczym lesie palmowym, co za sceneria… Ponieważ temperatura powietrza o poranku, jest nie większa niż 10 stopni, to cała tafla wody spowita jest w parze. Kiedy tam dochodzimy, kilkoro ludzi juz zażywa przyjemnej kąpieli. My robimy to samo. W wodzie bosko, gorzej kiedy trzeba wyjść na zewnątrz. A my oprócz ręcznika nie mamy nic ciepłego. Rozdygotani z zimna dotarliśmy do auta a przed nami jeszcze 550 kilometrów.

Popołudniem wjeżdżamy do Tennant Creek. Mamy miły pokój w centralnie położonym motelu. Miasteczko sprawia wrażenie jakby tu sami Aborygeni mieszkali. I tu muszę parę słów na ten temat napisać.

Aborygenów na północy kontynentu spotyka się wszędzie sporo. Niestety, wielu już do południa zawianych. I to ta grupa rzuca się najbardziej w oczy. Od rana do wieczora siedzą na skwerach czy ulicach, albo przechadzają się na kołyszących nogach, i to tak mężczyźni jak i kobiety. Nie są groźni, ale między sobą bywają bardzo opryskliwi, no i brzydko pachną. No cóż, mydła nie widzą, a i dom ich nie interesuje. Wielu śpi tak jak siedzi, na skwerach. Tych, geny pewnie nie nadążyły za cywilizacją, bo ta ich bezdomność jest na własne życzenie. A jedyne zainteresowania to alkohol i inne środki odurzające.

D6-Alice-Springs3 D6-Devils-Marbles

Na drugi dzień jedziemy do dzikich miejsc (tam gdzie się da, bo niektóre drogi tylko dla 4WD), ale w obawie przed krokodylami i buffalo które też potrafią być niebezpieczne, robimy fotki i jedziemy z powrotem. Docieramy do pięknych skał gdzie od dawna aborygeńscy artyści malowali skały ochrą. Jest to najstarsza galeria sztuki w Australii i to pod gołym niebem. Nawet gdyby nie było tu malowideł skalnych, to same skały są warte zobaczenia. Po drodze natykamy się na dzikie świnie, ale grzecznie się omijamy.

Zajeżdżamy jeszcze do Jabiru gdzie właściwie oprócz moteli i resortów nie ma nic. Opuszczamy olbrzymie obszary (20 tys. km. kw.) narodowego parku Kakadu z mieszanymi uczuciami. Za dużo kontrastów. Tylko kilka miejsc jest tu naprawdę pięknych.

Dojeżdżamy do Darwin – stolicy Północnego Terytorium. Miasto ma około 130 tys. ludzi. A my mamy pecha…, przyjeżdżamy w niedzielę, a akurat w ten weekend odbywa się tu największy wyścig samochodowy V8. Holden ściga się z Fordem i w związku z tym o szybkim znalezieniu taniego miejsca do życia, można tylko pomarzyć. My ten cyrk znamy z naszego miasta, bo to odbywa się we wszystkich większych aglomeracjach. Jakimś trafem znajdujemy jednak całkiem niedrogi (jak na te warunki), w pełni wyposażony pokoik i to prawie w centrum miasta. Cuda się jednak zdarzają!

W Darwin zostajemy na 3 dni. Po wypakowaniu, wybieramy się na sławną plażę przy centrum Mindil. To tu w każdą niedzielę wieczorem, odbywają się jarmarki rozmaitości. Sztuka, muzyka i pokazy cyrkowe wraz z jedzeniem i piciem, są głównymi atrybutami tej imprezy. No i piękny zachód słońca nad zatoką Fannie. Akurat mamy podobnie w domu, ale większość ludzi wylega w tym czasie na plażę (to my też), aby uwiecznić tę piękną chwilę i po paru minutach znów wracamy na tereny zielone przy plaży, gdzie trwa zabawa. Późnym wieczorem wracamy do hotelu, aby przy łyku wody ognistej opracować plan na jutrzejsze zwiedzanie. O pogodzie nie ma co pisać, bo tu zawsze max.32 min.22 i tak codziennie.

D6-gory-Mac-Donnell D6-Mataranka-gorace-zrodla

Rząd już od dawna wprowadził restrykcje w sprzedaży napojów alkoholowych. Ulubione przez Aborygenów napoje w kartonach i flagonach wycofał z tych regionów, a inne są limitowane. Ale żeby nie tworzyć kast obywateli i być posądzonym o brak równouprawnienia, te restrykcje dotyczą tu wszystkich. Zwykle jest to limit – butelka na osobę, czy czas sprzedaży (jak w PRL-u).

Tu noce są już zdecydowanie chłodniejsze, wręcz zimne, ale w dzień 26C. W miasteczku zwiedzamy starą kopalnię złota, wystawę minerałów, punkty widokowe, jeziorko Mary-Ann, i starą stację telegraficzną. Jest tu ulica Kaczinsky'ego który odkrył tu miedź i założył kopalnię tego surowca.

Wyjeżdżamy w stronę Alice Springs. Poranek bardzo chłodny, nawet po 100 km kiedy się zatrzymujemy, owiewa nas lodowaty wiatr. Ale my nie dajemy za wygraną i idziemy obejrzeć niezwykłe kamienie – Devils Marbles. Te wielkie okrągłe, granitowe głazy leżą jeden na drugim urągając prawom fizyki. Wyglądają jakby za chwilę miały się stoczyć, a one tak trwają pewnie od milionów lat. I to nie jedna formacja, ale dziesiątki kamieni na olbrzymim obszarze.

Przy przekraczaniu Zwrotnika Koziorożca robimy pamiątkowe zdjęcie. To już po raz czwarty w Australii (na ziemi) przekraczamy tę magiczną linię, ale nigdy w taki ziąb.

Wjeżdżamy do serca Australii – Alice Springs.

Miasto ma ponad 25 tys. mieszkańców, a powstało w 1870 roku, przy okazji budowy prowadzącej tędy linii telegraficznej. Teraz jest całkiem nowoczesnym ośrodkiem miejskim. Mieszkamy w motelu w samym centrum. Jedyny mankament to… chłód. Noce są zimne. Codziennie rano sprawdzam czy nasz basen motelowy nie zamarza.

Na cały dzień wybieramy się w okoliczne góry West Mac Donnel Ranges. Góry te ciągną się po obydwu stronach miasta. Po przeciwnej stronie są East (czyli wschodnie). Pierwszy przystanek, Simpsons Gap – bajkowe krajobrazy, wspaniałe wąwozy pośród czerwonych skał roztaczających się wokoło. Później Standley Chasm – piesza wycieczka wśród niezwykłych skałek, drzew i wzgórz. Po kilkudziesięciu kilometrach docieramy do Ochre Pits. To święte miejsce dla Aborygenów. To tu z wysokich brzegów wyschniętej rzeki zbierają różnokolorową ochrę do ceremonialnych malunków ciała i obrazków naskalnych. Co więcej, Zenek znajduje tu na dnie tej rzeki, kamień z mieniącymi się w słońcu "plombami" złota. Plomby są mikroskopijne, ale pamiątka jest. Udajemy się do Ormiston Gorge, gdzie niewielki zalew wśród olbrzymich, czerwonych skał robi wrażenie. Na koniec jedziemy jeszcze dalej – 135 km od Alice Springs do Glen Helen Gorge & Resort oglądając okolice, wypijamy kawkę i pędzimy z powrotem.

D6-ulica-Tennant-Creek D6-wodospad-florence

Po powrocie oglądamy miasto zaczynając od najwyższego punktu Anzac Hill, gdzie znajduje się pomnik australijskich żołnierzy wszystkich wojen i punkt widokowy na całe miasto. Jesteśmy przy osławionym kasynie – pierwszym w kontynentalnej Australii, łazimy w centrum po sklepach, a także odwiedzamy centrum sztuki aborygeńskiej, gdzie wysłuchujemy mini recitalu na didgeridoo i bębenkach miejscowego muzyka.

Następnego dnia zwiedzamy Desert Park gdzie spędzamy kilka godzin. Zaczynamy od opowieści Aborygenów o sposobach życia w pozornie martwym buszu czy na pustyni. Okazuje się, że oni tu mają cały supermarket z ogrodem warzywnym. Co prawda, my większość tych smakołyków do ust byśmy nie wzięli, ale widać, że można na tym przeżyć. Daniem dnia, były żywe dżdżownice, które po połknięciu jeszcze długo się czuje w żołądku. Łakoczą…

W innym miejscu prezentacja drapieżnych ptaków centralnej Australii. Orły, jastrzębie i sokoły robią nam niezły pokaz. Poza tym oglądamy tam wiele innych ptaków i gadów. Węże, jaszczury, nocne zwierzęta.

Na koniec w miejscowej sali kinowej oglądamy ciekawy film o geologii tych ziem, kształtowaniu się formacji skalnych i życia w tym rejonie. Po projekcji cały panoramiczny ekran zsuwa się na dół, ukazując zza oszklonej ściany, majestatyczny krajobraz otaczających nas wzgórz Mac Donnel. Aż się wychodzić nie chciało – takie wrażenie.

Następniego dnia wyjeżdżamy z Alice Springs na południe w kierunku Uluru i Kings Canyon.

O tym w następnym odcinku.

www.australink.pl/krzysztof