„Polska szkoła animacji filmowej” rozwijała się na zupełnym marginesie, a przecież zachwyciła cały świat – pisze Wiesław Kot. Nasz film animowany rozwijał się dzięki zapałowi kilku entuzjastów. Krótko po wojnie animatorzy zapaleńcy nie mieli nawet taśmy celuloidowej, którą zastępowali zużytymi kliszami rentgenowskimi. Za gotowy film władze nie płaciły wcale albo z kilkumiesięcznym opóźnieniem – rodziny utrzymywali z produkcji pocztówek.
A poza wszystkim – władzy trudno było dogodzić. Ot, niewinna groteska Piotra Wasilewskiego „Pan Piórko śni”. W nim urzędnik niższego szczebla, któremu przyśniło się, że dość nieprzyjemnego dyrektora zamyka w szufladzie i w towarzystwie dyrektorskiej sekretarki wyrusza w nocną podróż po mieście. Film uznano za społecznie szkodliwy i demoralizujący w dobie wykonywania napiętych planów produkcyjnych. I odesłano na półki.
Tymczasem lata biegły, animatorzy szlifowali warsztat, co okazało się po kilku latach wytrwałej pracy. Rezultaty stwierdzamy na przykład w „Pani Twardowskiej” (1956) Lechosława Marszałka. Widać tu już płynną animację, bogatą plastykę, szeroko stosowany kolor i wartko poprowadzoną narrację. Teraz dzieci siadywały na brzeżku kinowego fotela, wpatrzone w ekran. Jednocześnie na fali odwilży 1956 roku w animacji pojawiły się zupełnie nowe trendy, zwłaszcza za sprawą architekta, grafika i plakacisty Jana Lenicy. Oto Lenica wraz z późniejszym reżyserem filmów fabularnych, Walerianem Borowczykiem, stworzyli kaprys wizualny pod tytułem „Był sobie raz”. Była to luźno skomponowana opowieść o plamie na czterech nóżkach, która wędruje sobie bez celu i spotyka na swojej drodze a to oderwane skrawki papieru, a to pogubione wycinanki. Sama tańczy do muzyki jazzowej, a wreszcie idzie do muzeum i wskakuje w ramy, żeby zastygnąć jako szanowana kompozycja abstrakcyjna. W filmie nie chodziło o nic innego poza zwykłą zabawą w duchu niemego kina. Tymczasem krytyka pisała, że dziełko Lenicy i Borowczyka porusza „problemy samotności i alienacji, kompleksów niższości i niesprecyzowanych ambicji”. Cóż, zapewne…
Film animowany dla dorosłych po Październiku 1956 roku skręcał w sfery mroczne, żeby odciąć się i odróżnić od niedawnej hurraoptymistycznej sztuki socrealistycznej. Jak choćby animacja Wacława Wajsera pod tytułem „Pan Rzepka i jego cień”. Tutaj tytułowy bohater, będąc w stanie wskazującym, wędruje przez nocne miasto. I ma liczne zwidy. W dodatku ucieka od niego jego własny cień, który zmyka w coraz bardziej podejrzane zakamarki. Sam pan Rzepka zostaje okradziony przez kryminalistę z plakatu filmowego, rozbija samochód o bramę zaświatów i budzi się pod latarnią u progu knajpy, na której widok umyka w popłochu. Scenka jakby wprost z ówczesnych opowiadań Marka Hłaski.
A tymczasem swoje miejsce w kinie odnajduje „polska szkoła animacji”. Nasi twórcy filmów animowanych kreują wspaniałe kino artystyczne i uchodzą za najlepszych kinoplastyków świata. Jan Lenica, Daniel Szczechura czy Kazimierz Urbański dostali prawem paradoksu miejsce do popisu. Paradoks polegał na tym, że pierwszy sekretarz PZPR Władysław Gomułka mówił: „Nasza nie może być dostosowana do elitarnych zainteresowań wąskich środowisk artystycznych, lecz musi przede wszystkim zaspokajać kulturalne i rozrywkowe potrzeby milionów ludzi pracy. Oczywiście, sekretarzowi chodziło o to, by film fabularny był przede wszystkim przedłużeniem ramienia propagandy. Tu nie było miejsca na eksperymenty. Zostawiono dla nich poletko w zjawisku tak nieistotnym z punktu widzenia władzy, jak film animowany. Filmowcy zwietrzyli koniunkturę i postanowili ją wykorzystać. W efekcie, w latach sześćdziesiątych „polska szkoła animacji” triumfuje na wszystkich liczących się festiwalach – od Cannes i Wenecji po Melbourne i San Francisco. Polskie filmy animowane sprzedawano do zachodnich telewizji, wyświetlano w klubach dyskusyjnych na specjalnych pokazach, w ambasadach, w muzeach, galeriach sztuki i wielu innych instytucjach, które na całym świecie wspierały kulturę wysoką.
Ale nie tylko. Animatorzy tworzyli także pierwsze filmy dla dzieci. Autor bajek Czesław Janczarski i reżyser Lucjan Dembiński zaproponowali dzieciom pierwszy film o „Misiu Uszatku” (1962), pierwowzór późniejszej dobranocki. Miś był na razie niemy. Misiowi nudzi się w sklepie z zabawkami, więc wyrusza w świat, w którym zmieniają się cztery pory roku. Spotyka bałwanka, stracha na wróble, wiewiórkę. Każdemu z nich stara się być pomocny. Po skończonej wyprawie mości się wygodnie na hamaku utkanym z pajęczej sieci.
Rekordowe ilości laurów festiwalowych zbierały – „Czerwone i czarne” Witolda Giersza czy „Labirynt” Jana Lenicy. Znakiem firmowym „polskiej szkoły animacji” stał się tak zwany polski smutek. Padały określenia typu: jakie to straszne, apokaliptyczne, kafkowskie, śmiertelni smutne. Widz oglądał te filmy, to nie dla prostej przyjemności. Był raczej zaciekawiony tym, że autor chce mu pokazać coś niecenzuralnego, że posługuje się symbolem, by nie produkować banałów. Taka animacja to jest kawał ambitnej, sfilmowanej plastyki. A film pozostaje zagadką, którą należy samodzielnie zinterpretować. Jak na przykład „Sztandar” Mirosława Kijowicza z roku 1965 z muzyką Krzysztofa Komedy. Film relacjonuje taką oto sytuację, że ludność zbiera się celem uczestnictwa w pochodzie, co w Polsce gomułkowskiej było niemal codziennym rytuałem. Wszyscy uczestnicy stawiają się z jednakowymi niebieskimi chorągiewkami, aż tu zjawia się spóźnialski, który o swojej chorągiewce zapomniał, ale uczestnicy pochodu pragną pomóc i w tym celu przetrząsają zawartość głowy spóźnialskiego. A tam znajdują tylko akcesoria do zabawy, projektor filmowy, adapter i butelki z wódką. W końcu trafiają na jakiś pognieciony skrawek, a tego robią coś, co od biedy przypomina kolejną niebieską chorągiewkę. O czym jest więc „Sztandar”? Czy o nonkonformizmie spóźnialskiego, który nie ma najmniejszej ochoty uczestniczyć w partyjnej ceremonii? Czy też o tym, że ktoś się chce po prostu w życiu bawić i całą tę państwowo-partyjną celebrę sobie słodko odpuszcza? W każdym razie zainteresowanego widza taki film zapraszał do rodzaju intelektualnej gry czy zabawy.
A zdarzały się filmy znacznie bardziej niejednoznaczne, jak „Dom” z roku 1958 autorstwa Jana Lenicy i Waleriana Borowczyka. Dziełko zdobyło główną nagrodę w międzynarodowym konkursie filmów eksperymentalnych w Brukseli. Międzynarodowe jury było nim wręcz zafascynowane, choć nie bardzo umiało wskazać źródła tego zachwytu. Dziełku najbliżej było do kompozycji surrealistów, na przykład do Salvadora Dalego. Choć np. niemiecka krytyka w tych obrazach widziała śmiały sprzeciw wobec komunizmu. Bo sprzeciwem może być taka oto taktyka, że oni nam mówią nam dokładnie, co mamy robić, a my kręcimy film o tym, co nam w danej chwili przychodzi do głowy. Nagroda Grand Prix oraz czek na astronomiczną w ówczesnej Polsce sumę dziesięciu tysięcy dolarów pozwolił twórcom na wyjazd na Zachód. Zaczęli czerpać z dorobku innych artystów-animatorów. Polska szkoła animacji wypływała na światowe wody.
Wiesław Kot
Żródło: dlapolonii.pl