Na początek, w niedzielę 27 grudnia organizatorzy zaserwowali polski folklor na centralnym placu miasta Federation Square. Dopisała pogoda i publiczność, której tysiące przewinęło się przez kilka godzin trwania Festiwalu. Tym razem do miasta nad Yarra zjechali Polonusi nie tylko z całej Australii, ale i z Nowej Zelandii.
Trzeba przyznać, że polskość zaprezentowana na scenie Federation Square daje gwarancję na jej przetrwanie w Australii. Raz jeszcze okazało się, że odległość od rodzinnego kraju nie ma znaczenia, bowiem na antypodach polskie serca bija równie gorąco jak w Kraju. Możemy być pewni, że dzięki fanatykom polskich tradycji i kultury, w tak odległym zakątku świata jakim jest Oceania, polskość nie zaginie. Brawa dla wszystkich występujących na scenie, począwszy od zespołu „małego” „Poloneza”, poprzez „Orlęta” z Wellington NZ, „Wawel” z Wollongong, „Polonus” z Christchurch NZ, „Łowicz” z Melbourne, „Obertas” i „Wisła” z Brisbane, „Podhale” i „Syrenka” z Sydney, „Oberek” z Hobart.
Licznie zgromadzeni w tym dniu widzowie PolArt, mieli okazję podziwiać wszystko co polskie. Prezentowane były nie tylko tańce i piosenki ludowe, ale nawet sztuka teatralna w wykonaniu artystów z Hobart. Tym razem – nie wiedzieć czemu, nie pojawił się na scenie reprezentacyjny zespół folklorystyczny „duży” Polonez.
Nie było też tradycyjnych polskich stoisk nad rzeką Yarra, a jedynie 5-6 stoisk z bigosem, plackami ziemniaczanymi i kiełbaskami na Federation Square.
Można było zaopatrzyć się w polskie biało-czerwone, koszulki, flagi, góralskie kapelusze, ceramikę, bursztyny, wyroby cepeliowskie i książki. Mieszkańcy Melbourne dzięki polskim festiwalom poznali nasze tradycje i kulturę na tyle, że zaczynają tańczyć Poloneza, którym zakończył się niedzielny pokaz polskich wykonawców na Federation Square.
W porównaniu do Festiwalu z ubiegłego miesiąca, tym razem nie obyło się bez kilku wpadek organizacyjnych. Po pierwsze zabrakło profesjonalnych konferansjerów, których zadaniem jest wypełniać przerwy pomiędzy występami poszczególnych wykonawców. Dobrzy konferansjerzy to połowa sukcesu całości występów. W Melbourne znam kilku bardzo dobrych. Zespoły ratowały się same zapowiadając swoje występy, co ograniczało się najczęściej do informacji o dacie powstania danej grupy i liczbie członków.
Wszystko to sprawiło, że publiczność nie była odpowiednio poinformowana o tym co będzie się działo na scenie, a co więcej po półtorej godzinie koncertu ogłoszono przerwę, która miała trwać…? – no właśnie tego nie podano. A trwała ponad godzinę. Ponoć zespoły za szybko występowały, a przecież obowiązkiem organizatorów jest policzyć czas trwania prezentacji poszczególnych grup tanecznych. Niby proste, a jednak trudne.
Publiczność rozeszła się, co starsi odjechali do domów – bo ile może wystać starsza osoba w piekącym słońcu, skoro organizator nie zapewnił nawet jednego krzesełka dla wciąż licznej, najstarszej Polonii? Takimi krzesełkami dysponuje przecież biuro Federation Square, inne grupy etniczne nie mają problemu z ich załatwieniem na swoje imprezy.
Miejmy nadzieję, że pozostałe imprezy festiwalowe będą lepiej zorganizowane.
Stanisław Imosa
Zdjęcia autora