Wiesław Kot
Nasza mała stabilizacja – tak można podsumować urobek rodzimego kina za ostatni rok. Talentów niewiele, ludzi zdolnych sporo, pracowitych najwięcej
No i nareszcie polski film się europeizuje. Późno, bo późno, ale zawsze. W tym roku w gdyńskim konkursie startowało rekordowe siedem polskich filmów ze znaczącym wkładem międzynarodowym. To jedynie wzmocnienie trendu, który w Europie jest oczywistością. Powtórzmy wyraźnie, co i tak wiadome: to, co od dobrych kilku lat trafia z Europy na nasze ekrany, to projekty składkowe – w każdym sensie. Film kręci się np. w plenerach włoskich, z francuskimi aktorami, częściowo po angielsku, z hiszpańskim zespołem operatorskim, pod kierunkiem angielskiego reżysera, za pieniądze niemieckie. Notowaliśmy u nas podobne precedensy, od kilku lat coraz częstsze. Film „Moja cudowna Wanda” z zeszłego roku opowiadał o Polce, która opiekuje się (w szerokim sensie) starym i zamożnym Szwajcarem, by utrzymać rodzinę w Polsce. Ową Wandę grała Agnieszka Grochowska, w epizodzie pokazał się Cezary Pazura. Pozostałe grono aktorskie rekrutowało się ze Szwajcarii, Luksemburga, z Austrii i Niemiec. Reżyserka Bettina Oberli jest Szwajcarką, kręciła za (składkowe) pieniądze pochodzące z jej ojczyzny, na temat, który jest istotny dla całej Europy pozostającej w stanie migracyjnego fermentu.
Kino polskie, kino składkowe
W tym roku podobną kooperatywę zademonstrował główny laureat (poczwórne Złote Lwy), film Agnieszki Smoczyńskiej „The Silent Twins”. Bo tak: pani reżyser legitymuje się specjalistycznymi studiami na Uniwersytecie Śląskim i w Mistrzowskiej Szkole Andrzeja Wajdy. Jej film „Córki dancingu” (2015), nakręcony za polskie (składkowe) pieniądze i z polskimi aktorami, przywoził laury z całego świata: od USA (Sundance), przez Kanadę, po Sofię. Polski widz mógł wprawdzie rozpoznać niepowtarzalne wnętrza warszawskiego domu towarowego Sezam, ale to były tylko udatne dekoracje do opowieści o dwóch syrenach. Na ekranie panowały nadmiar, bezguście i kicz, w fabule jazda bez trzymanki, ale właśnie to zachwyciło wymagającą festiwalową publiczność. Do tego stopnia, że film Smoczyńskiej okrzyknięto najnowszym objawieniem stylu kamp (dzieło jest tak złe, że aż dobre), prowokującego widza ironią i postmodernizmem.
Nic dziwnego, że Smoczyńska poszła za ciosem i na tegoroczny festiwal zaproponowała „polski film europejski” – tylko jeszcze bardziej. „The Silent Twins” opowiada autentyczną historię bliźniaczek June i Jennifer Gibbons, córek czarnych karaibskich imigrantów osiadłych w Walii na początku lat 60. ubiegłego wieku. Lekceważone i zastraszane w szkole, odmawiały jakichkolwiek kontaktów z otoczeniem i przez lata zachowywały wobec niego całkowite milczenie. Odwrotnie w kontaktach wzajemnych – tu porozumiewały się we własnym języku. I więcej: wymyślały, spisywały i rozsyłały na konkursy literackie i do wydawnictw barwne i szalone opowieści z życia kalifornijskich playboyów, w których kicz i operowa przesada sięgały absurdu. Przypadek „milczących bliźniaczek” przeszedł na własność psychiatrii światowej, która poczyniła dzięki niemu postępy w badaniu idioglosji (dziecięcy język indywidualny), kryptofazji (mowa zrozumiała tylko dla bliźniąt) i katatonii (radykalne zerwanie kontaktu z otoczeniem).
Tę historię najpierw opisała w książce „The Silent Twins” (1986) brytyjska dziennikarka Marjorie Wallace, co spowodowało, że bliźniaczkami zainteresowali się dokumentaliści z różnych stron świata. Później BBC nakręciła o nich serial, a losy dziewczynek wyśpiewano w aż dwóch operach. Po przeszło 30 latach brytyjską książkę przerobiła na potrzeby filmu amerykańska scenarzystka Andrea Seigel. Pieniądze na film wyłożyły Polska, Anglia i USA. Bliźniaczki zagrały Brytyjki: Letitia Wright (pochodząca z Gujany) i Tamara Lawrance. Katarzyna Lewińska obmyśliła kostiumy, a Marcin Macuk i Zuzanna Wrońska skomponowali muzykę, gęsto przetykaną amerykańskimi hitami z epoki. No i Polka jako reżyserski koordynator całości, wciąż ze skłonnościami do kampu, bo to kocha i hołubi, jako własny znak firmowy. Te wszystkie koligacje „The Silent Twins” wyłuszczamy tak drobiazgowo, by pokazać, że dzieło o nośności światowej, pełne zrozumienia, taktu i współczucia, może się urodzić na przecięciu polskiej wrażliwości, angielskiego losu i światowych pieniędzy. A my tym samym brawurowo i z ulgą opuszczamy filmowe getto „przeklętych polskich pytań”.
„Orzeł” na wysypisku historii
W tym kierunku poszedł również film, który nawiązywał do – wydawałoby się – arcypatriotycznej, niekwestionowalnej i monumentalnej legendy ostatniego rejsu naszego okrętu podwodnego ORP Orzeł, który z niewyjaśnionych przyczyn zaginął na Morzu Północnym wiosną 1940 r. Do tej historii wrócił Jacek Bławut, dając jako scenarzysta i reżyser własną symulację tamtych wypadków w filmie „Orzeł. Ostatni patrol” (cztery statuetki). Że hurrapatriotycznie nie będzie, można było założyć na wstępie, ponieważ załoga nie zginęła w trakcie brawurowego ataku. Reżyser upomniał się więc nie o zapomnianą legendę (poprzedni film o naszym okręcie Leonard Buczkowski nakręcił w roku 1958), lecz o prawo bezdyskusyjnych bohaterów do śmierci zwyczajnej, pospolitej, na którą nikt nie zwróci uwagi.
Wiesław Kot
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 40/2022, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Fot. materiały prasowe
Artykuł ukazał się wcześniej w Tygodniku Przegląd, publikujemy za zgodą Fundacji Oratio Recta.