Kultura, Lifestyle

Afronty Furmana

Mistrz i Małgorzata, czyli dużo śmierci

Jacek Durski – rzeźbiarz, malarz i pisarz. I dalej to, co w pierwszej części, to jest życie codzienne i niecodzienne oraz twórczość artystyczna na ul. Mariackiej w Katowicach, a dzieje się to w latach 1970-1989. W tym czasie przez dwa lata malarz niejako mieszka w Marchołcie, słynnym katowickim klubie, w którym spotykali się miejscowi i goszczący w stolicy Śląska artyści.

Fot. Pixabay

Na zaledwie stu dwudziestu stronach zmieściło się sporo; jest udział w opozycji antykomunistycznej i internowanie, jest dużo miłości (z dawną służącą, Lepszą, seks uświęca informacja, że akurat w tej chwili kolegium kardynalskie ogłosiło wybór Wojtyły na papieża), jest jeszcze więcej miłości przypadkowej (patrz wizyta Ignacego Gogolewskiego, który „zerżnął” klubową sprzątaczkę), jest wreszcie Małgorzata, wielka miłość Durskiego, która kończy się wieścią o śmierci ukochanej, jest brak miłości i oszukaństwo (żona wmawiająca mu ojcostwo dziecka), jest sukces artystyczny i zagraniczne wystawy, jest śmierć artysty Zygfryda Dudzika z rąk milicji, jest samobójstwo „katowickiego Wojaczka” Julka Kukurby, jest własna próba odebrania sobie życia, jest śmierć ojca, jest nareszcie śmierć nienawistnego systemu.

A już po lekturze tego szczupłego tomu dochodzi jeszcze jedna śmierć – ta mnie najbardziej poruszyła – umarł bowiem sam Jacek Durski. Wiem, że czytał moją chwalbę pierwszej części jego trylogii zamieszczoną w poprzednim „Afroncie” (nr 2-3/2021), bo przekazano mi, że dzwonił do redakcji i dziękował. Chciał się ze mną skontaktować, ale odmówiłem, bo nie chcę wchodzić w osobiste relacje z pisarzami, żeby nie ucierpiał na tym mój obiektywizm. Chociaż w tym wypadku obiektywizm by nie ucierpiał, bo książka bardzo mi się podoba i nie mam do niej zastrzeżeń; no, może poza potraktowaniem po macoszemu roku 1988, który u Durskiego zmieścił się na stroniczce.

Nie chcąc się więc powtarzać, bo – napiszę to raz jeszcze – drugi tom Okna jest równie znakomity, jak pierwszy, nie będę rozpisywać się, jak dobra to proza, bo wyszłoby, że cytuje fragmenty poprzedniej recenzji, a tego z wiadomych względów wolałbym uniknąć. Powiem więc tylko tyle, że Durski jest (był) świetnym pisarzem, ma (miał) własny niepowtarzalny styl, pełen niesamowitych metafor i porównań („Źrenice większe od oczu”); uważa(ł) się za malarza abstrakcyjnego, w odróżnieniu od „metafizycznego” – jak sam pisze: „bardzo bliskiego” mu Henryka Wańka; w jego pisaniu jest dotykalna rzeczywistość, ale i sporo metafizyki.

Zmartwiła mnie ta śmierć, bo ostrzyłem sobie zęby na zamykający trylogię tom. Doszły mnie wszelako słuchy, że prawa do wydania całości kupiło jedno z dużych wydawnictw – dobrze zrobiło, bo z tego, co wiem, trzeci tom to istna petarda. Czekam więc niecierpliwie na Durskiego w jednym, solidnie wydanym tomie – zasługuje na to ze wszech miar.

Jacek Durski, Okno. Druga część tryptyku, Norbertinum, Lublin 2021.

 

Idź pod prąd

Płonie
Płonie Babilon płonie
Płonie Babilon płonie
Płonie Babilon płonie
Płonie Babilon

Cieszą się wierni
Radośnie dzwonią dzwony
Bo gloria w Babilonie
Bo gloria w Babilonie

(Fragm. utworu zespołu Izrael)

Ożeżtykurwawdupęjebanatwamać, jako to jest dobra książka! Krzysztof Śliwka, znany i ceniony poeta, autor napisał powieść pokoleniową, która jest mi bliska jak moje pierwsze glany i pierwsza punkowa załoga, z którą jeździło się na koncerty i zadymy ze skinami. Jakby co, sam autor tak się przedstawia: „(…) marynarz żeglugi śródlądowej. Technik budowlany. Kulturoznawca. Scenarzysta filmowy. Redaktor. Barman. Kucharz. Steward. Renowator zabytków. Księgarz. Magazynier. Sezonowy zbieracz oliwek. Hazardzista. Nomada. Przemytnik. Degustator czeskich piw. Pener. Birbant. Anarchista. Rudeboy. Bezpaństwowiec. Wrzód na dupie społeczeństwa. Daje się orżnąć w szachy w trzech ruchach. Robi zdjęcia pudełkiem po zapałkach. Lubi klipery, szafy grające i pig-ponga. Mieszka koło autostrady”. Wiele z doświadczeń z uprawiania tych profesji znalazło się w książce Babilon, nad którą się – że tak powiem – pochyliłem.

Pisać o fabule tej powieści nie ma sensu, bo fabuła jest prosta jak życie, i jest w niej wszystko to, co na życie się składa: przyjaźń, muzyka, zabawa, alkohol i unikanie odpowiedzialności. Poza tym każdy ma jakiś swój Babilon, w którym wyrósł i w którym nawiązał relacje na całe życie. Niestety, jak wiadomo, życie jest jak papier toaletowy: niby długie (faktycznie krótkie), szare i do dupy. Wielu nie wytrzymało jego tempa, a teraz wspominamy ich podczas nostalgicznych popijaw; tych nieszczęsnych Stefków, Dżygitów, Drupich, Krop, Gibonów, Mundków, Hanek itd. Największe wrażenie robi język tej powieści, multiplikacja gwary punkowców i więziennej grypsery, ale faktycznie takiej mowy się używało i teraz, po latach, czytając Śliwkę, wszystko rozumiem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby młodsze pokolenie nic z tego slangu nie kumało. Zresztą proszę bardzo: „Gibon od małolata biegał gitom po szlugi. Oddawał zadumane jareckim zaskórniaki. Stał na świecy, kiedy nocą kitrali towar z kiosków Ruchu. Dobijał spenianych hipów. A czasem nawet obcinał im nożyczkami kudły. Teraz gity mają w dupie, kto kim jest. Utracili kontrolę nad dzielnią. Jakoś ostatnio nie wynurzają się ze swoich ruder. Tylko Kropa wciąż na topie. Nie dyga przed nikim. Chociaż ma wszyty esperal i nie grzeje od dziesięciu miechów, ziomale mają dla niego niepodważalny szacuj”.

Prawdę mówiąc, obecne pokolenia wydają mi się jakieś wydelikacone, aż proszące się, żeby je dymać – więc są dymane, w ogóle żyjemy w świecie, w którym dymanie w sensie metaforycznym jest na porządku dziennym – jedni dymają drugich na wszystkich frontach Babilonu, za to pokolenie Śliwki, pokolenie punkowców miało na wszystko wyjebane, więc się dymać nie dawało.

Jest tu wątek niespełnionej miłości, czy też spełnionej, ale nie do końca, bo dziewczyna wyjechała, by zostać żoną kogoś innego. Nie urodziła więc narratorowi, czyli Fermentowi (zwanym też Małolatem), dzieci, ale kto wie, może to dobrze, bo tak zostało niedopowiedzenie, a nie jest dobrze, jeśli życie jest dopowiedziane. Autor wplótł w akcję ciekawy wątek z łemkowskim pochodzeniem głównego bohatera; myślę że ten mało eksploatowany w polskiej literaturze temat zasługuje na osobną książkę, co łaskawie podpowiadam autorowi.

Na końcu książki – jak u Durskiego i u wielu innych – jest śmierć, bo na końcu zawsze jest śmierć.

A tak w skrócie chodzi głównie o to, żeby życie przeżyć na własnych warunkach, wtedy nawet jeśli nie do końca jest udane, to jednak może napawać dumą, że się nie dało systemowi, czyli nie było się zwykłym zjadaczem gruzu. Zresztą sam Ferment wrzuca w pewnym miejscu ostatnie słowa swojego jareckiego, to jest ojca, przedśmiertne rady, które mają w sobie ogrom mądrości i taką moc, że kiedy już się je poznało, trudno się nimi nie kierować, czego dowodem, jak sądzę, jest postawa życiowa narratora (czyt. Krzysztofa Śliwki): „Idź zawsze pod prąd. Z podniesioną głową. Jeśli ktoś stanie ci na drodze, masz dwie możliwości. Bij albo ignoruj. Bij tych, którzy pierwsi podniosą na ciebie rękę. Ignoruj głupców. Omijaj ich szerokim łukiem. Bo są jak wrzód na dupie tego świata. A w ich ptasich móżdżkach rodzą się potwory”.

Koniecznie!!!

Krzysztof Śliwka, Babilon, wydawnictwo j, Wrocław 2022.

 

Jurajski realizm magiczny

Przedziwne, że tak długo Jura czekała na książkę tworzącą mit tej krainy; takich pozycji o Tatrach jest dosłownie na kopy: Tetmajer, Kasprowicz, Witkacy, Choromański, encyklopedia Paryskich, podobnie jest z Bieszczadami, Dolnym Śląskiem, czy Mazurami, a Jura Krakowsko-Częstochowska jakoś dotąd się nie dochowała mitotwórczej powieści, czy reportażu.

Ten brak postanowił wypełnić Andrzej Muszyński, który ma w zapełnianiu różnego rodzaju luk spore doświadczenie. Weźmy jego powieść Bez. Ballada o Joannie i Władku z jurajskiej doliny, w której podjął temat rodzin bezdzietnych i ich cichych dramatach; Bez jest bodaj pierwszą znaną mi książką o tej tematyce. Teraz podjął brak mitu o Jurze, czyli Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej. Przecież to kraina białych, jak kości dinozaurów, skałek, zamków, niezliczonych jaskiń, w których szukał schronienia pierwszy człowiek na ziemiach polskich, a dotąd jakoś literaci mało się nią zajmowali, coś tam Dygasiński machnął, jeszcze Umiński, ale ogólnie bieda z nędzą. A temat wszak rozległy i z tak zwanym potencjałem.

Weźmy pradawnych ludzi, którzy pozostawili po sobie na Jurze liczne ślady, ale przecież jaskinie były użytkowane także później, znajdujemy w nich mnóstwo nie tylko guana nietoperzy, ale i artefaktów, a nawet tajemnicze groby, jak XVII wieczny pochówek dziewczynki z czaszkami zięb z Doliny Sąspowskiej. Jakby nie patrzeć – kraina ojców. Muszyński bada ślady, jeździ po muzeach i archiwach, rozmawia z archeologami, zadaje pytania, ustala fakty, ale nie na wszystkie pytania uzyska odpowiedź. Powstał znakomity reportaż o przeszłości i teraźniejszości Jury, a ludzi sprzed tysięcy lat Muszyński rysuje tak pieczołowicie, że zdają nam się bliscy niczym krewni; jeśli miałbym szukać podobnych książek, to najbliżsi Domowi ojców byliby Spadkobiercy, nieco zapomniana powieść Wiliama Goldinga, dotycząca zetknięcia się Neandertalczyków z Homo Sapiens, gdzie podczas lektury odnosiłem równie silne wrażenie bezpośredniego zetknięcia się z naszymi praojcami – prawie jak u Muszyńskiego.

Muszyński ma łatwość pisania, które na szczęście nie zamienia się w manierę. Jego język jest niebywale poetycki, zdarzają mu się frazy niezwykle kunsztowne i zaskakujące porównania („…otwierał się mrok przez nas odrzucony, bardziej zwięzły i kategoryczny”, „Pod szkołą żółtą jak Rutinoscorbin stała miejscowa młodzież”); co ciekawe, więcej poezji wydaje mi się być w jego prozie, niż w wierszach, które miałem okazję czytać. Robi wrażenie budowanie postaci przez tego autora, postaci, które są interesujące i które na ogół lubimy. W Domu ojców narrator od początku budzi w nas ciepłe uczucia, wystarczy przeczytać jak rodziła się w nim fascynacją krainą, w której przyszło mu się urodzić; jakże magiczny, a jednocześnie uroczy jest opis pierwszych wycieczek rowerowych, w tym na Górę Chełm (tę koło Hutek-Kanek), którą widział z domu rodzinnego w Krzykawie, na granicy lasów błędowskich i słynnej pustyni.

Pisarz, którego po pierwszym tomie opowiadań Miedza nieco na zapas ochrzczono pisarzem chłopskim, i w tej książce potwierdza, że ta tematyka jest mu bliska; jest więc też tym, który biada nad nieuchronnym procesem zaniku tradycyjnego rolnictwa. Opisuje, jak w latach 90. znikało ono z jego rodzinnej wsi; ostatni rolnicy pracowali jeszcze w polu, jeszcze orali, coś tam zbierali, ale już bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej potrzeby. Potem już nikt nie dbał o ziemię, pozostały po tym leżące odłogiem ugory porosłe w ostatnich lasach żółtą jak gryka inwazyjną nawłocią kanadyjską. Wreszcie sam się zabiera za uprawę. Nie wiem, może w tym procesie zdecydowało tkwiące w jego podświadomości poczucie winy wobec przodków – wobec ojców. Walczy więc z perzem, zdawać by się mogło, że to walka z wiatrakami. Sieje, zbiera, mordercza okazuje się ta praca, ale on się nie poddaje. Udowadnia tym, że jest prawdziwie chłopskim synem, i nieważne, że w tak zwanym międzyczasie skończył prawo i zrobił aplikację radcowską, takie rzeczy są w genach i żeby je wyrugować, trzeba by się namęczyć dużo bardziej niż z perzem.

Pisarz żyje tematem, czego dowodem nachodzące go metafizyczne sny, pełne odniesień do przeszłości, tej, kiedy człowiek krzesał ogień w ciemnej jaskini i – jak można podejrzewać – żył w nieustannym strachu, bo – jak pisze Muszyński – „pierwszy poznaliśmy strach, nie ból”. Można pozazdrościć autorowi, że mieszka w tak pięknym miejscu, pod wielką i tajemniczą Powroźnikową Skałą, a do tego potrafi o nim pisać w tak fascynujący sposób. Liczę, że na Domu ojców się nie skończy i powstaną kolejne książki w stylu jurajskiego realizmu magicznego, na które ta niezwykła kraina w pełni zasługuje.

Andrzej Muszyński, Dom ojców, Czarne, Wołowiec 2022.

 

Pilch i o Pilchu

To już nie to, czego się oczekiwało, czego dusza pragnęła. Ale nie ma się co dziwić. Ciężko chory pisarz nie miał już sił i z długodystansowca zamienił się w specjalistę od krótkich zrywów. Przykro pisać, ale odnoszę wrażenie, że bardzo szybko odchodzi do krainy zapomnienia i nie pomoże w tym ani trzeci tom Dziennika, chudy, anorektyczny wręcz. Nie pomaga również z kolei opasła ponad miarę biografia Beresia, hagiografia po prawdzie, ale coś chyba autorowi nie wyszło, bo po jej lekturze jakoś nie wzrosła moja fascynacja Pilchem.

W gruncie rzeczy to pewnie był fajny kumpel, ale raczej nie zawsze, bo wyłącznie wtedy, gdy był adorowany, chwalony, a najlepiej wynoszony pod niebiosa. Sam mógł sobie pozwolić i pozwalał sobie na szczerość, a ta, jak wiadomo, często jest przykrywką dla okrucieństwa. To ja chromolę takiego kumpla! Beresiowi to chyba nie przeszkadzało, ale może on masochista, nie wiem, nie znam osobiście, mogę mieć tylko podejrzenia. Lepiej wypada Pilchu, gdy Bereś analizuje jego prozę, zwłaszcza ostatnie trzy powieści, nieco lekceważone, bo oceniane przez pryzmat niedyspozycji zdrowotnej autora, która miała się odbić na jakości tych próz. Bereś przyznaje, że faktycznie autor Bezpowrotnie utraconej leworęczności spuścił z tonu, ale i tak ten ton pozostał wybitny; mnie zachęcił, żeby po nie sięgnąć; pewnie jest w mojej postawie akcent odkupienia, bo przyznaję, że o Jerzym Pilchu w końcówce jego życia zapomniałem. Nie ma lepszego docenienia pisarza niż czytanie go, kiedy nie jest już modny, kiedy odchodzi w zapomnienie, albo kiedy w zapomnieniu się pogrążył.

Wracając wszelako do Dziennika, to są w nim fragmenty, które autentycznie wzruszają: „Trzeba pogodnie cierpieć prawa naszej natury: jesteśmy po to, aby się starzeć, wątleć, chorować na przekór całej medycynie…”, no proszę, wybrałem ten cytat na chybił trafił, niby z Pilcha, a okazuje się, że to z Prób Montaigne’a. Co jeszcze zwróciło moją uwagę? No, jest o Cioranie, że „Ciorana generalnie nadmiar” i trudno się z tym nie zgodzić. Jest i o Bablu, o Płatonowie, o Nabokovie, znaczy miłościach Pilcha największych, większych niż do każdej kolejnej kobiety, z którą był, poza pierwszą, bo ta miłość zawsze jest największa, i ostatnią, bo ta była najbardziej wymagająca (zwłaszcza dla tej drugiej osoby). Jest tu rzecz jasna sporo mądrości, które zapadają nam w głowę, ale nie na długo, bo przecież to truizmy, że „Czas odzyskany nie istnieje”, albo to pytanie retoryczne: „Niepostrzeżenie staliśmy się plemieniem wtórność gloryfikującym?”. Na pewno niepostrzeżenie?

Najbardziej spodobał mi się pomysł, jaki Pilch podrzuca tym, którzy chcą być pisarzami: „Przede wszystkim postarajcie się o neurotyczne matki”, aż by się chciało dodać – i o wyjątkowe miejsce na spędzenie dzieciństwa! Miał Pilch szczęście zarówno z Matką, jak i rodzinną Wisłą. Najbardziej jednak mocne zdanie pada na początku, raptem na 12 stronie, gdy Pilch stwierdza taki mianowicie fakt: „W czarnej rozpaczy nikt sensownego słowa o czarnej rozpaczy nie napisał”. Nie do końca to prawda, bo Pilchowi to jednak się udało, ten ostatni tom dziennika, ubogi w stosunku do poprzednich, z pustymi miejscami po dniach, tygodniach, gdy pisarz niczego nie zanotował, z tym brakiem, który mówi więcej niż setki zapisanych stron, pokazuje rozpacz tak dobitnie, jak nigdy wcześniej. To bardzo poruszające doświadczenie czytelnicze. Nieprawdopodobne są ostatnie słowa, jakie Pilch zanotował w Dzienniku: „Niewątpliwie inteligentny czytelnik zapytuje mnie w liście: »Dlaczego nie weźmie się Pan za starość i jej słabizny?«. Kto by mógł trzeci wiek zaatakować, ewentualnie stanąć na czele ataku? Ja nie. Ja z całą pewnością nie. Nie mam kompetencji. Tak się składa, że moja starość to jest najświetniejszy czas, jaki kiedykolwiek był mi dany”. Czyż to nie jest dowód, że w końcu doczekał miłości?! Człowiek, który kocha i jest kochany, nie może być stary. Nie ma takiej możliwości.

Smutne jest tylko to, że Pilch zmarł na miesiąc z kawałkiem przed historyczną chwilą, gdy Cracovia zdobyła pierwszy raz Puchar Polski (i Superpuchar), a w bieżących rozgrywkach potrafi wygrać z Legią 3 do kółka.

Jerzy Pilch, Trzeci dziennik 7 maja 2017 – 15 lipca 2018, WL, Kraków 2019.
Witold Bereś, Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej, Wielka Litera, Warszawa 2021.

 

9 opowiadań

Od czasu do czasu dobrze jest wrócić do książek, które już się przeczytało. Są jednak i takie, które mają w sobie jakąś magnetyczną cechę i co i rusz przyciągają nas. Książki, których nigdy w pełni nie da się przeczytać, bo za każdą lekturą objawiają się nam na nowo, bo coś nowego w nich znajdujemy, czego dotąd nie dostrzegaliśmy. Nie do końca wiem, co mnie tak pociąga w pisarstwie Salingera, pewnie częściowo tajemnica, jaka otacza jego życie, to zamilknięcie na pół wieku, podczas którego miał rzekomo sporo napisać, ale lata mijają, a nic się nie pokazuje, więc ten jego późny dorobek chyba między bajki można włożyć.

Napisał mało, jedną powieść, kilkanaście opowiadań – to właściwie cały jego dorobek. Jednak daj Boże każdemu pisarzowi taką jakość pisarską. 9 opowiadań to dla mnie arcydzieło, wolę te teksty niż Buszującego w zbożu, czy teksty ze zbiorów opowiadań o rodzinie Glassów. Najlepszym, najbardziej poruszającym, najbardziej tajemniczym jest pierwsze opowiadanie Najlepszy dzień na ryby; nie, nie zamierzam powiedzieć, o czym jest, kto jest zainteresowany niech przeczyta. Niemal równie znakomite jest opowiadanie dla Esme i Teddy, no i Człowiek śmiechu.

Właśnie, mam problem, bo wszystkie są fascynujące. Salinger potrafił przekazać mnóstwo cennych informacji o bohaterach nie przez dialog, choć dialogów nie unika, ale poprzez jakiś z pozoru drobny gest – na przykład kiedy kobieta odsuwa słuchawkę od ucha wiemy, że matka, z którą rozmawia, krzyczy. Znakomicie zna psychikę dziecka, potrafi ją oddać w opisie i słownictwie, jakim się posługują w rozmowach z rówieśnikami i dorosłymi, dlatego jego postacie dziecięce są niebywale wiarygodne.

Wielu świetnych majstrów od opowiadań miała Ameryka w XX wieku, ale dla mnie najlepsi to właśnie Salinger i Raymond Carver. U tego drugiego liczy się tylko słowo powiedziane, rozmowa, ale obaj mają niepoślednią wiedzę o człowieku, o tym, co go gnębi, o konfliktach, jakie przeżywa, i potrafią tę wiedzę przekazać czytelnikowi – na swój sposób – ale jednak przy niezbyt wielkiej liczbie słów. To ogromna zaleta w zalewie chorobliwego gadulstwa, jakie trawi współczesną literaturę. Wspominany wcześniej Pilch w ostatnim tomie dziennika wyznaje, że Salinger zawsze go śmiertelnie nudził i nie byłby w stanie powiedzieć, które z 9 opowiadań jest najlepsze, bo na starość autor Innych rozkoszy uznał, iż „żadne”. Czytajcie Salingera, czytajcie wbrew Pilchowi, i tym wszystkim, którzy nad wybitną literaturę wynoszą popis. O nich się szybko zapomni; i dobrze im tak.

Jerome D. Salinger, 9 opowiadań, tłumaczyli Agnieszka Glinczanka i Krzysztof Zarzecki, PIW, wyd. II, Warszawa 1967.

 

Seppuku Mishimy

Yukio Mishima, człowiek, który mając na koncie ponad czterdzieści powieści, 18 dramatów wystawianych „z przepychem”, liczne nagrody, nominacje do literackiego Nobla, w wieku 46 lat czuł ciągły niedosyt. Koniec końców utworzył organizację paramilitarną i przy jej użyciu postanowił przeprowadzić przewrót wojskowy w Japonii, która jego zdaniem odeszła od tradycji, a tym samym trwała w pustce. Przewrót to mocno powiedziane, to był bardziej happening, który miał poruszyć sumieniami Japończyków; wyśmiany przez żołnierzy jednostki, do której wtargnął, wygłosił krótkie przemówienie, a potem rozpłatał sobie brzuch, jeden z jego kamratów dopełnił rytuału seppuku i uciął mu głowę mieczem samurajskim.

Był rok 1970, The Beatels kończyli działalność, a Nobla z literatury dostał wydalony z ZSRR Aleksander Sołżenicyn, który później okazał się Wielkorusem i gdyby żył, pewnie wspierałby agresję Rosji na Ukrainę; swoją drogą Mishima miał romantyczną wizję wielkości dawnej Japonii, blisko mesjańskim tendencjom Sołżenicyna. Gdyby Mishima pożył odrobinę dłużej, pewnie Akademia Noblowska przyznałaby mu medal, wszak dwa razy był nominowany, ale myślę, że stało się to, co miało się stać i do czego Mishima konsekwentnie zdążał. O tym zdążaniu – do śmierci – jest ta biografia, jak zresztą każda biografia, ale ta akurat w szczególności.

John Nathan napisał biografię Mishimy (1925-1970, właściwie nazywał się Kimitake Hiraoka), uczciwie, na pewno nie na kolanach, a obawiałem się takiego obrotu sprawy. Jednak już we wstępie amerykański tłumacz Mishimy wyklucza: „Oczywiście tak na prawdę nie byliśmy przyjaciółmi”. Chyba że są fałszywymi przyjaciółmi, wtedy ok, jest szansa na uczciwą biografię.

Nathan, który przyjechał na początku lat 60.tych do Japonii, na pewno był blisko Mishimy, poznał jego osobliwe życie codzienne, ojca, żonę, przyjaciół, poznał również dogłębnie niepokojące wnętrze autora Ballady o miłości. Zdążył się z nim również poróżnić, bo odmówił tłumaczenia najnowszej powieści Mishimy, a ten nie tolerował ludzi, którzy go nie uwielbiali, nie wspierali, nie byli pomocni, co dopiero takich, którzy mu odmawiali.

Książka wyjaśnia, skąd się wziął chimeryczny charakter Mishimy i jego dwa naczelne fantazmaty – wspomniany kult dla śmierci i romantyczna wizja dawnej Japonii, jaką nosił w sercu. Nathan nie ma racji, kiedy pisze, że Mishima miał chłopskie pochodzenie, jednak babka Natsu Nagai była z możnego rodu samurajów, której dziadek był spowinowacony z Tokugawami, rodem rządzącym Japonią przez ćwierć tysiąca lat; właśnie, babka, która de facto wychowała wnuka, odbierając go rodzicom, jest kluczową postacią w poznaniu życiu autora Na uwięzi. Dodać warto, że to życie było specyficzne, pełne okłamywania samego siebie, pozornego ukrywania tego, czego ukryć się nie dało (homoseksualizm), epatowania tym, co mogło przynieść rozgłos i sukces. Myślę że Mishima zagubił się celowo, a rozwiązanie mogło być jedno i z niego skwapliwie skorzystał; przedziwna postać, idealna by napisać o niej biografię, ale niespecjalnie nadająca się na przyjaciela. Ludzie, którzy mieli do czynienia z Mishimą, tak sądzę, więcej tracili, niż zyskiwali, ale już tak jest z genialnymi ludźmi, że się swymi współbraćmi nie przejmują.

Etruskowie, a po nich Rzymianie, wróżyli z wnętrzności zwierząt, amerykański biograf dokonał czegoś podobnego z autorem Złotej pagody; dokonał biograficznego seppuku Mishimi. Rozstrzyga wszystkie niejasności, rozjaśnia to, co wydawać by się mogło, na zawsze pozostanie okryte mgłą tajemnicy. Jest wiarygodny, ale nie jest bezpodstawnie okrutny wobec Mishimy; pozostaje pod wrażeniem geniuszu japońskiego pisarza, ale nie pisał jego biografii w pozycji na kolanach. Jeśli czytać jakieś biografie, to tylko takie, jak ta – tam gdzie trzeba sprawiedliwe, czy wręcz bezwzględne, a tam gdzie powinny, z lekkim skinieniem głowy, w dowód szacunku wobec opisywanej osoby i jej dorobku.

John Nathan, Mishima. Życie, przekł. Maciej Froński, PIW, Warszawa 2022.

 

Po co dziś budzić się?

Bałem się tej książki. Bałem się, że mnie odrzuci. Bałem się, że ta eksperymentalna proza okaże się eksperymentem niewydarzonym, jak wiele podobnych. A tu jednak nie. Po pierwsze – nie wiem, co to jest, ale czy koniecznie trzeba to wiedzieć, żeby czytać?! Nie jest to powieść, nie jest to dziennik, to po prostu proza (życia), sny, powidoki; nad książką unosi się duch francuskiego pisarza, etnografa Michela Leirisa, czego autor nie ukrywa, wspomina, że go czyta, nawet cytuje. Nie mniej jest to li tylko duch, a nie coś materialnego, znaczy nie proste naśladownictwo. W liście do pięcioletniej Zosi, narrator Przedświtów pisze: „Zresztą, co mądrego może powiedzieć ktoś, kto z byle powodu zapada się w sobie, wchodzi do łóżka i chciałby w nim spędzić resztę życia. Na granicy jawy i snu”.

Ktoś powie, że to dowód popadania przez bohatera w depresję. Ja z kolei uważam te słowa za kokieteryjne, ale rozumiem, dlaczego tu padają. Nie zdziwiłbym się bowiem, gdyby zarzucano Orłowi to, co kiedyś zdiagnozował i siebie Gałczyński, który zdawał sobie sprawę, że umie pisać, ale nie bardzo już wiedział, o czym ma pisać. Moim zdaniem Orzeł wie i o tym pisze – pisze o sobie. I tu wracam do Leirisa, o którym Maurice Blanchot we wstępie do jego Nocy bez nocy napisał, co następuje: „(…) pamiętam przejmujący sen, który zdawał się ocalać na rzecz nocy tę samą czujność, tę samą dociekliwość, jaką autor Wieku męskiego uczynił ośrodkiem swojej pisarskiej troski: »Przebudzenie (z krzykiem, którego Z… nie pozwala mi wydać); śniło mi się, że wsuwam głowę, jakby m chciał coś zobaczyć, w otwór, który trochę przypomina wole oko, wychodzący na zamknięte i ponure miejsce, podobne do cylindrycznych spichlerzy z gliny, jakie widywałem w Czarnej Afryce (…).

Mój strach bierze się z tego, że wychylając się nad tą zamkniętą przestrzenią, którą dostrzegałem w mroku jej wnętrza, patrzę w głąb samego siebie«”. Słowa powyższe doskonale pasują i do pisarstwa autora Przedświtów, tyle że u Leirisa toposem jest przede wszystkim noc, a u Orła przedświt, ten moment tuż przed przebudzeniem, albo właśnie ta chwila, gdy jest się w półśnie, na granicy dwóch światów, w sennej malignie, która przynosi przedziwne stany i wykoślawione obrazy. Drugim autorem – znamienne, że również Francuzem, choć z żydowsko-polskimi korzeniami – którego wpływ na Orła zdaje się równie znaczący, jest Georges Perec i jego powieść Człowiek, który śpi, ale może starczy tych porównań. Są poza tym pisarze, którzy nie znoszą snów, uważając je za skuteczne lekarstwo na brak materiału literackiego, dodając, że żadnego lekarstwa nie powinno się nadużywać.

Tyle że bez snów nie byłoby surrealizmu, nie mówiąc już o tym, że nasze noce byłyby wtedy jałowe – jak śmierć; spytajcie się tych, którzy niczego nie śnią, czy taki stan im odpowiada; na ogół są to ludzie o ubogiej wyobraźni, a do tego zdają się być nieszczęśliwi. Są więc na kartach tej książki sny, ale jest i życie codzienne głównego bohatera, jego partnerka, jest kotka, są śniadania, urywki rozmów, korespondencje, są również ślady życia literackiego, pojawia się krytyk Henryk Bereza, dzwoni prozaik Marian Pilot; mogłoby się wydawać, że mało się dzieje, ale nawet z tego „mało dziania” Orzeł wyciąga bardzo wiele.

To książka wybitnie erudycyjna; przydaje się znajomość języków obcych, bo Orzeł inkrustuje swoje dzieło partiami po hiszpańsku, angielsku, japońskimi „krzaczkami”, więc jeśli się obcymi mowami nie włada, przepada nam coś, co może być istotne. Istotne są również przemilczenia, w tych fragmentach pozostają nam tylko domysły, bo Orzeł nie ma litości, i jeśli nie chce czegoś powiedzieć, to zakleja tekst paskami czerni. Co się pod nimi kryje? Jakich tajemnic nie chce nam wyznać? Czasami możemy się domyślić, jeśli na przykład dysponujemy Dziełami zebranymi Andrzeja Łuczeńczyka, bo Orzeł podaje numery stron, z których cytuje, jednocześnie te cytaty skrywając. Jednak na stronach 159-169 pozostaje się bezradnym, dochodząc do wniosku, że te partie są skierowane do konkretnej osoby. Skądinąd się tak zdarza, bo czasem pisarze tak mają, że piszą dla jednej osoby – ich prawo. „Kim jest człowiek, który śpi zamiast mnie?” – pyta w pewnym momencie Paweł Orzeł.

No właśnie, czy ja, zwykły czytelnik, jestem w stanie (d)ocenić to pisarstwo? Czy mam ku temu narzędzia? Bo – kto wie – może jedynym czytelnikiem, który ma możliwość rozpoznać wszystkie tropy, wszystkie aluzje, jest – nikt inny – tylko sam autor. Byłaby więc to książka, która powstała w jednym celu – by autor odważył się poznać samego siebie. Swoisty psychologiczny portret na własny użytek. Pytania mnożą się jak sny, także pytania, które Orzeł zadaje sam sobie i na nie odpowiada, ale niestety, nie ma sennika, który pozwoliłby wyjaśnić wątpliwości. Pozostają więc słowa, cytaty, zdania wyrwane z kontekstu, marginesy, przeinaczenia, czyli wszystko to, z czego składa się świat słów, znaczy język – tak, bo to książka o języku. Gdyby Polacy czytali książki, pewnie Przedświty spotkałyby się z niezrozumieniem, ale nie ma takich obaw, bo jak słusznie pisze w okładkowym blurbie Bohdan Zadura „Jak to dobrze, że tak niewielu ludzi czyta”. Skoro nie czytają, to pisarzu: hulaj dusza, piekła nie ma (czyt.: róbta, co chceta).

Paweł Orzeł, Przedświty, PIW, Warszawa 2021.

 

Erazm Furman

Tekst dzięki uprzejmości Kwartalnika literacko-artystycznego “Afront”.