Ach, Australia. Słońce, skwar, żar z nieba. Jak nie tropik, to pustynia, wszędzie wiatr chucha w twarz gorącem, nic tylko wejść w ocean i obmyć zroszone czoło. Kłamstwa, wszystko to perfidne i wierutne kłamstwa. Bo potem przyjedzie człowiek na te Antypody i trafi na zimę, a tu taki Sybir, że ma się ochotę obalić flaszkę samogonu, rozbić butelkę o kant stołu i iść się pobić z niedźwiedziem polarnym.
Rodowici Australijczycy i wieloletni migranci pokiwają głową z pobłażaniem, ale wielu przyjezdnych faktycznie wbija tutaj na ślepo w kąpielówki i przeżywa ostre zderzenie z rzeczywistością. Kiedy jeszcze mieszkałem w Sydney przyleciał do nas znajomy z Polski – a że przesiadkę miał w Singapurze, a „w Australii zawsze ciepło”, nieszczęśnik zapakował tylko szorty i koszulki z krótkim rękawem. No to się, chłopak, ogrzał. Wysiadł z samolotu, w drodze z lotniska do nas zrobił nieplanowaną rekonstrukcję historyczną ekspedycji Amundsena w 1910 roku, zaszczękał „cz-cz-cześć” i poleciał do Keymartu po bluzę, kurtkę i uggi.
Jakiś czas temu ukazał się artykuł przedstawiający opinię cudzoziemców na temat australijskiej zimy – Kanadyjczycy, Rosjanie, Norwedzy zgodnie twierdzili, że nigdzie nie wymarzli tak, jak tutaj. Powody są dwa.
Po pierwsze, australijskie domy mają izolację na poziomie festiwalowego namiotu. Jednowarstwowe okna w ścianach z papieru, pod drzwiami można podawać sobie pizzę. Nie ma nawet po co włączać ogrzewania, ponieważ w pięć minut po jego wyłączeniu znowu pizga złem. W naszym pierwszym domu wiało przez zamknięte okna, a gdy je uszczelniliśmy, chłodny zefirek pogwizdywał sobie w listwach przypodłogowych. Pewnej zimowej nocy namierzyliśmy w sypialni trzy stopnie nad zerem.
Po drugie, zima na Antypodach jest podstępna i fundamentalnie zła. Wolę minus dwadzieścia w Polsce, niż plus dziesięć w Sydney czy Adelajdzie. Jakaś czarna magia sprawia, że chłód przenika do samych kości bez względu na ilość warstw. Co gorsza, ten czar działa najwidoczniej tylko na przyjezdnych, bo rodowici Ozzies paradują w tej bezbożnej lodówie w klapkach i szortach. Pamiętam, jak pewnej zimy staliśmy na klifie ubrani w szale, czapki i kurtki puchowe patrząc na miejscową młodzież baraszkującą w oceanie zimnym jak serce Krystyny Pawłowicz.
Takie są te Oziki – zwabili obietnicą udaru, a teraz drwią.
Mam już jednak plan zemsty. Będę namawiał Australijczyków na wakacje w Polsce, kraju uśmiechniętych przechodniów, uprzejmych kierowców i usłużnych urzędników. I niech koniecznie przyjadą pod koniec jesieni, kiedy piękna architektura blokowisk najbardziej odżywa kolorami.
Darek Jedzok