Australia i Polonia, Felieton

Australijski wehikuł czasu

Znasz-li ten kraj, gdzie eukaliptusa woń nozdrza gilgoce? Znasz-li ten kraj, gdzie wombat po niwie hyca i gdzie śmigłe kanguro łypie okiem nadobnem? I w końcu – znasz-li ten kraj, gdzie Internet pomyka z prędkością składu na regionalnej linii PKP?

 

Welcome to Straya, mate.

I nie, wcale nie przesadzam. Historia z życia wzięta. Kiedy dziesięć lat temu pierwszy raz wylądowałem w Kangurlandii, miałem na karcie kilka gigabajtów fotek z miesięcznego łażenia po Azji – liczyłem na to, że w kraju pierwszego świata bez problemu znajdę szybkie łącze, aby zrobić kopię zapasową zdjęć w Internecie. No to se wgrałem. Podczas, gdy w byle kambodżańskim hostelu w cenę noclegu wliczone było darmowe wifi, w całym Cairns jedyny darmowy hotspot znajdował się w McDonaldzie, a Internet był tam na tyle wolny, że artykuły prasowe wczytywały się bez ilustracji.

Fot. GPT

Do dzisiaj sytuacja uległa tylko nieznacznej poprawie. Mieszkam w Adelajdzie, prawie półtoramilionowej metropolii, a mój Internet jest niewiele szybszy od tego, jaki miałem dekadę temu w malutkim Cieszynie. Pamiętacie, jak podczas sezonu ogórkowego pojawiła się informacja o tym, jak to gołąb pocztowy wygrał nad technologią w RPA? Ptak przeniósł w saszetce kartę pamięci z 4GB danych w czasie, gdy afrykański Internet przesłał zaledwie kilka procent tej objętości. Wszyscy się śmiali, tylko Australijczycy siedzieli cicho, bo sami wcale nie mają lepiej. Mój znajomy został przeniesiony z londyńskiej centrali firmy technologicznej do sydnejskiej filii i z przerażeniem stwierdził, że firma nadal wysyła dane do klientów… pocztą, na płytkach DVD.

Takie technologiczne zacofanie ma oczywiście swoje zalety. W niewielu miejscach na świecie można obecnie zrobić sobie tak kompletny cyfrowy detoks, jak na Antypodach. Czy się chce, czy nie. Wystarczy wybrać niewłaściwego operatora telefonii komórkowej, by kompletnie zdetoksować się już na obrzeżach dużych miast. A nawet posiadając złotą kartę dwóch czy trzech w miarę działających sieci, internetowy odwyk zaczyna się w kilka minut po zjechaniu z głównej drogi.

Tutaj fani horrorów nie przewracają oczami, gdy bohater odkrywa, że nie ma zasięgu w telefonie. W Australii to nie lenistwo scenarzysty, ale codzienna rzeczywistość; łapanie sygnału z dachu samochodu to podobny campingowy rytuał, jak rozkładanie namiotu lub opiekanie kiełbasek.

Ale cóż, taki urok tego kraju. Jestem człekiem cierpliwym, mogę poczekać kolejną dekadę lub dwie, aż dotrze tu dwudziesty pierwszy wiek. Póki co zacząłem sprawdzać w Internecie ceny gołębi pocztowych.

Dowiem się jutro, jak już wczyta się strona.

Darek Jedzok