Felieton, Lifestyle, Świat

Azad po ormiańsku znaczy wolność

Zdaniem wielu moich ormiańskich rozmówców, których napotkałem na swojej drodze, wszystkiemu winna była pieriestrojka Gorbaczowa. Przed nią, nikomu nie przychodziło do głowy by sięgnąć po cudzą ziemię, zmieniać granice republik. Wszystko i tak było centralnie sterowane i zarządzane z Kremla. A zaczęło się od trzęsienia ziemi w grudniu 1988 roku, które tysiące rodzin pozbawiło dachu nad głową. Wtedy wielu z nich zaczęło mówić o Górskim Karabachu, jako o „ziemi obiecanej” żyznej, obfitującej w sady, w której mogliby zamieszać. Gdyby ten teren nie należał do Azerbejdżanu, a do Armenii, jak niegdyś. Za ich przodków.

Po archiwach zaczęto szukać starych map terytoriów tradycyjnie zamieszkałych kiedyś przez Ormian. I zaczęto głosić ideę ich powrotu do macierzy. Wojna z o wiele silniejszą Turcją o Zachodnią Armenię z górą Arrarat (zwaną przez Turków Wschodnią Anatolią) nie wchodziła w grę. Jednak słaby Azerbejdżan w wojnie o zamieszkałą w większości przez Ormian enklawę Górskiego Karabachu był stosunkowo łatwym przeciwnikiem i Armenia tę wojnę wygrała.

Garni Fot. Jolanta Styrczula
Fot. Jolanta Styrczula

By zrozumieć dzisiejszą Armenię jej stosunek do ZSRR i współczesnej Rosji trzeba cofnąć się do I wojny światowej. Turcy, występujący wówczas przeciw carowi Mikołajowi II, nie ufali chrześcijańskim mniejszościom w obawie, że mogą stać się V kolumną Rosji. To przypieczętowało ich los. Dziesiątki, setki tysięcy Ormian: dzieci, starców i kobiety wysyłano pieszo na pustynię gdzie umierali z głodu i wycieńczenia. Topiono w statkach na morzu. Rozstrzeliwano.

To główny powód, dla którego Ormianie żywią niechęć i urazę do Turcji, która do chwili obecnej nie przyznała się to tego ludobójstwa, ani nie przeprosiła. Nie do Rosji, dzięki której ich kraj jest dziś na mapie. I jest jeszcze jeden powód, że Armenia, w taki czy inny sposób, będzie trwale związana z Moskwą. Jest prawie całkowicie zależna od dostawa jej ropy i gazu. Ta świadomość, chyba nawet bardziej, jak historyczne związki z Rosją, jest dziś w tym kraju powszechna.

Garni

Do Erevania przyleciałem wczesnym, wrześniowym rankiem. Na lotnisku żołnierze w czapkach przypominających wielkie naleśniki – spadku po Armii Czerwonej – w miarę sprawnie uwinęli się z kontrolą paszportową. Na zewnątrz dworca obległa nas chmara taksówkarzy, oferujących łamanym angielskim, i po rosyjsku, swoje usługi. Jeden z nich krzyknął mi do ucha:

– Tawariszcz, gdie wam nużno jechać ?

– Ja nie tawariszcz – sprostowałem, ale szybko dobiliśmy targu. Chciałem jeszcze napić się na lotnisku kawy, ale stwierdził, że tutaj jest drogo.

– Ja wam pakażu drugoje miesto. Tam tanszje – dodał i na stacji benzynowej za znacznie mniejszą kwotę kupił mi szatańskie espresso w papierowym kubku.

Po drodze usianej dziurami wielkości leja po bombie dojechaliśmy do naszego pensjonatu „Narine” w Garni. To niewielkie, postsowieckie miasteczko, które dopiero za dnia pokazało swoją zniszczoną twarz. Domy przy głównej, wyasfaltowanej ulicy odnowiono, ale te w bocznych, o gruntowej nawierzchni, straszyły odpadającymi liszajami zagrzybionych tynków, pordzewiałymi resztkami: traktorów, radzieckich motocykli i samochodów na podwórkach. Jedynie siedziba rosyjskiego „Gazpromu”, budynki lokalnej administracji, milicji i szkoła były nowe. Ta pierwsza jest wyraźnym znakiem rosyjskich wpływów. Zdaje się mówić Ormianom. Bez naszej pomocy nie dacie sobie rady.

Plac zabaw dla dzieci przy głównym placu miasteczka przypominał pozostałości pijackiej biesiady. Walające się po ziemi butelki po wódce i piwie, setki niedopałków i sterty papierowych śmieci rozgrzebywanych przez psy i kury. Typowe, postsowieckie obrazki, których w Armenii jeszcze sporo. Ubiory ludzi na ulicach odzwierciedlały skalę ormiańskiej transformacji. Ci po pięćdziesiątce ubrani w tradycyjne, radzieckie „uniformy” ze sztucznych materiałów. Obowiązkowo z papierosem w ustach.

Z tarasu przy pensjonacie ocienianego przez dwa wielkie orzechy włoskie rozlegał się widok na wąwóz rzeki Azad i małą, bazaltową świątynię Mitry w grecko-rzymskim stylu, która o każdej porze dnia wyglądała inaczej. Rano, światło wschodzącego słońca opadało jak muślin na wiekowe kamienie. Rozgrzewało je. Widać było jak powoli, sekunda za sekundą, zmienia się kolor z czarnego na szary. Pomiędzy kolumnami pojawiały się cienie i półcienie zamazując ostre kontury konstrukcji. Wieczorem, otulona niebiesko-białym światłem reflektorów, była jak latarnia morska dla duchów byłych mieszkańców tych stron oraz najeźdźców: żołnierzy Aleksandra Macedońskiego, Partów, Persów, Turków itd.

Mój pensjonat był w istocie piętrowym, przebudowanym domem wielorodzinnym. Prowadziła go wiecznie uśmiechnięta, 50-letnia Narine, wraz z dwoma synowymi i synami. Cała rodzina mieszkała na parterze. Jakiś czas temu Narine straciła męża, byłego wojskowego, który walczył z Azerami o Górny Karabach. Po jego śmierci, za namową rodziny, postanowiła udostępnić piętro domu turystom.

– Z tych pieniędzy od turystów wyremontujemy dom i będzie na życie, bo renta po mężu jest bardzo skromna, a jeden z synów bezrobotny. Jest jeszcze pensja tego drugiego, milicjanta ok. 300 USD miesięcznie, ale to ledwie starczało na utrzymanie całej rodziny. Teraz będzie lepiej, bo przyjeżdża sporo gości – wyjaśniła w trakcie jednych z rozmów.

Rozmawialiśmy po rosyjsku. Wspólnym językiem byłego imperium. Narine była ciekawa świata i lubiła z nami rozmawiać. Wieczorami, po kolacji przysiadała się do nas i wypytywała o warunki życia w Polsce, ceny i zarobki oraz szanse dla młodych.

Garni Fot. Jolanta Styrczula
Fot. Jolanta Styrczula

– Bo u nas pracy nie ma. Wielu wyjeżdża w jej poszukiwaniu za granicę. Głownie do Rosji. Rzadziej na Zachód. Kto zarobi tam trochę grosza, kupuje używany samochód i jeździ na taksówce. W Armenii co trzeci mężczyzna to taksówkarz. A kto ma dom, to przerabia go na pensjonat i żyje z turystyki. Dzięki Bogu turystów jest coraz więcej – uśmiechała się ciepło podsuwając nam kolejnego rogalika z konfiturą wiśniową własnego wypieku.

W Armenii z powodu bezrobocia i niskich wynagrodzeń co trzeci mężczyzna jeździ taksówką. Są to tzw. taksówki „po zakazu” czyli „na wezwanie”. Najczęściej to zachodni złom różnych marek, który po przeróbkach na zasilanie gazem LPG wozi nieświadomych ryzyka pasażerów.

– Czy Ormianie tęsknią za czasami, kiedy ich kraj był częścią sowieckiego imperium, skoro teraz tak ciężko się im żyje ? – zapytałem.

– No wielu tęskni, bo wtedy wszyscy mieli pracę. I mięso było tanie. I wszystko. Teraz drożyzna i brak pracy. Ja jednak myślę, że wtedy było dobrze, ale teraz jest lepiej – stwierdziła. Zabrzmiało to nieco paradoksalnie w jej ustach, biorąc pod uwagę sytuację materialną przeciętnego Ormianina i jej własną.

– Bo mamy wolność – oświadczyła z przekonaniem.

Garni Fot. Jolanta Styrczula
Fot. Jolanta Styrczula

Jak pobliska rzeka pomyślałem. Jej nazwa „Azad”, znaczy wolność. W Dzień Niepodległości Grani jednak przypominało wymarłą osadę na Dzikim Zachodzie. Puste ulice. Tylko nieliczne domy udekorowano państwowymi flagami. Ludzie jakby się pochowali po domach. Spytałem Narine, czy będzie jakiś festyn. Odpowiedziała, że w Erevaniu będzie wielka parada, ale w Garni ludzie nie świętują. Nie mają powodu.

Słodkie Meghri

Meghri, liczące ponad 5600 mieszkańców, to ormiański przyczółek przy granicy z Iranem. Po oddzieleniu od Związku Radzieckiego miasto znalazło się w izolacji i żyje dzięki rolnictwu i handlu. Po jednej i po drugiej stronie drogi M-2 do Iranu pyszniły się wspaniałe sady. Ogrody pełne: figowców, granatów, kiwi, drzew pomarańczowych i persymony zwanej też kaki. Przydomowe altany oplatały pędy winorośli rodzącej – podobno najsłodsze w Armenii – winogrona.

Mój pensjonat leżał w starszej części miasta, zabudowanej przez niskie, parterowe domy pochodzące nawet z XVIII wieku. Po przeciwnej, prawobrzeżnej stronie rzeki – ¬o tej samej nazwie co miasto – stały postsowieckie blokowiska o odpadających tynkach i balkonowych ogrodzeniach z falistej blachy. Był to duży dom wielorodzinny – jakich wiele w Armenii – położony w sporym ogrodzie, w którym kilka pokoi na górze oddano do dyspozycji turystów. Na stołach ustawionych pod drzewami persymony suszyły się na słońcu dorodne figi. Na tyłach ogrodu, w kojcach gdakały kury. Pod nogami szwendał się upasiony, biało-czarny kot.

Gospodyni, podobnie jak Narine z Garni, była wdową. Mąż, emerytowany muzyk i dyrektor lokalnego domu kultury, zmarł niedawno. Brak jego emerytury zmusił ją do wynajmowania pokoi, aby zapewnić sobie i rodzinie bezrobotnego syna środki do życia. – Jak on pięknie grał na fortepianie i akordeonie. Jak pięknie śpiewał. Pewnego razu zasłabł. Zadzwoniliśmy po pogotowie. Przyjechali natychmiast, ale kilka godzin go wieźli do szpitala w Erevaniu, gdzie wkrótce zmarł. Zawał serca – wspomniała ze łzami w oczach pokazując ich ślubne zdjęcie.

Po jakimś czasie dołączył do nas jej syn. Dorodny osiłek w polowym, wojskowym mundurze z demobilu oraz jego trzech kolegów ubranych w tandetne podkoszulki z napisem „I love Armenia” i drelichowe spodnie.

– Ger jestem – przedstawił się. Widać już było po ich zamglonych oczach, że coś wypili, i że mieli ochotę na więcej. Syn gospodyni przyniósł z domu ogromną butelkę domowej nalewki z zielonych orzechów. Rozlał ją do słoików po musztardzie, które zastępowały kieliszki. Chciał bym napił się z nimi, ale odmówiłem zasłaniając się zmęczeniem i koniecznością porannej pobudki. Po dwóch głębszych zaczęli mnie po rosyjsku indagować. Typowe rozmowy z obcokrajowcem. Ile kosztują w Polsce samochody? Jakie są zarobki? Jaka jest cena mięsa? Odpowiadałem na każde pytanie, a oni kręcili głowami ze zdziwienia. Sam nie wiem, czy dziwiły ich ceny, czy wysokość minimalnych zarobków w Polsce, które odpowiadały wynagrodzeniu ormiańskiego milicjanta, a które uważali za wysokie. Kilka kolejek orzechowej nalewki później przestali mnie pytać. Uznałem, że muszę pójść na hamak, by nie upić się alkoholowymi oparami. Ger jeszcze próbował mnie zachęcić głośnym – Anton, idi sjuda – ale miałem już dosyć tej pijackiej kompanii.

Następnego dnia, wczesnym rankiem, Ger odwiózł mnie swoim samochodem do granicy oddalonej o 10 kilometrów. Z plecaka dochodził słodki zapach ledwo co ususzonych fig. Prezent na drogę od matki Gera. Za granicznym mostem, w oddali, był już Iran.

Antoni Styrczula

Autor był dziennikarzem, zarządzał mediami, opinii publicznej najbardziej kojarzy się z funkcją rzecznika prasowego Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego. Prowadzi bloga Zapiski spod Puszczy.