How many times must a man look up
Before he can see the sky?
Yes, ‘n’ how many ears must one man have
Before he can hear people cry?
Yes, ‘n’ how many deaths will it take till he knows
That too many people have died?(„Blowin’ in the Wind”, Bob Dylan)
Mamy XXI wiek i wydawać by się mogło, że ludzkość dojrzała, wyciągnęła wnioski z historii i gotowa jest wreszcie zrezygnować ze swych pierwotnych, prymitywnych zachowań na rzecz przejścia na jakiś wyższy etap własnego rozwoju. Krótko mówiąc, że ludzkość walkę z samą sobą zamieni na pokojowe współistnienie i globalną współpracę narodów we wszystkich dziedzinach życia. Niestety, nic bardziej błędnego, bo po za strojem i gadżetami u ludzi nic od wieków zasadniczo się nie zmienia na lepsze. Z tego, co się wydarzało w historii, może i wyciągaliśmy jakieś wnioski w warstwie werbalnej, ale egzamin praktyczny z „dojrzałości” jako ludzkość i tak permanentnie oblewamy.

Nazwaliśmy własny gatunek Homo Sapiens, ale raczej mocno na wyrost, bo jak na razie nijak to się nie pokrywa z tym, co dzieje się za sprawą ludzi na świecie. Na jakiś „wyższy poziom” wprowadzić nas może jedynie chyba jakaś naprawdę megakatastrofa, która mocno zredukuje ilość „człowieka myślącego” na tej planecie. Jest naprawdę mnóstwo zagrożeń naturalnych na Ziemi i po za nią, a my uparcie i bezrozumnie dokładamy jeszcze jedno: w postaci nas samych.
Zamiast prowadzić świat w kierunku dobrego życia, które maksymalnie wolne będzie od nieszczęść i cierpienia, robimy wszystko, aby sobie to życie maksymalnie uprzykrzać. Nadal niszczymy środowisko naturalne, nadal walczymy między sobą używając najbardziej morderczych metod, jakie tylko uda nam się wymyślić. Jedną z tych metod jest straszak w postaci globalnej wojny nuklearnej. W którymś jednak momencie straszak może zostać użyty, bądź to z premedytacją, bądź zupełnie przypadkiem. Efekt będzie takim sam – radioaktywna pustynia!
Już byliśmy na skraju wojny atomowej
Na skraju przepaści związanej z globalną wojną atomową staliśmy już raz w latach ’60 ubiegłego wieku. O tym, że do niej niedoszło, zdecydował głos jednego człowieka. Zgłosił on swoje weto, gdy ważyły się losy kluczowej decyzji, której podjęcie miało stanowić tak naprawdę początek III wojny światowej.
Sytuacja w październiku 1962 roku była bardzo napięta. Wszystko zaczęło się od pocisków balistycznych, które Związek Radziecki rozmieścił na Kubie. Z oczywistych względów działanie takie nie przypadło do gustu Amerykanom. Kiedy jeszcze komuniści z ZSRR wysłali w rejon Kuby cztery okręty uzbrojone w broń nuklearną, wystarczyła już tylko niewielka iskra, by rozpętało się piekło.
Wybrani członkowie załóg radzieckich okrętów podwodnych zdawali sobie sprawę z potencjału ukrytego na jednostkach, którymi płynęli. Nieliczni wiedzieli, że jego użycie może nieść za sobą jeszcze bardziej drastyczne konsekwencje niż bomby, które zostały zrzucone na Nagasaki i Hiroszimę w 1945. Jedną z osób, która zdawała sobie sprawę z tego, czym będzie skutkowało wystrzelenie torped, był Wasilij Archipow – członek załogi okrętu podwodnego B-59. Jednostka ta, dopływając w pobliże Kuby, została zmuszona do wykonania głębokiego zanurzenia. Amerykanie wiedzieli doskonale o czającym się w głębinach niebezpieczeństwie i stosując rozmaite środki, robili wszystko, by wykurzyć sowiecki okręt na powierzchnię. Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, co w rzeczywistości znajduje się na wyposażeniu B-59.
W pewnym momencie Amerykanie podjęli decyzję, by użyć granatów i w ten sposób postraszyć załogę okrętu podwodnego. Kapitan jednostki, Walentyn Sawicki, był przekonany, że na powierzchni właśnie wybuchła wojna nuklearna i uznał, że w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem będzie wystrzelenie torped. Zdaniem sowieckiego oficera, takie działanie miało pozwolić na ocalenie resztek honoru radzieckich żołnierzy. Na drodze do wykonania ataku nuklearnego stanął mu jednak Wasilij Archipow, który jako członek dowództwa dysponował prawem weta. Archipow bez zastanowienia zablokował decyzję podjętą przez Sawickiego, która popierana była przez większość załogi.
Dziś wielu historyków nie ma wątpliwości, że jego heroizm ocalił świat przed widmem wojny nuklearnej. Konflikt kubański ostatecznie zakończyła decyzja Chruszczowa, który ustąpił wobec żądań Amerykanów dotyczących bezwzględnego wycofania rakiet z terytorium Kuby.
Guzik atomowy
A czy na przykład tak zwany „guzik atomowy”, kryjący się w sławnej „czarnej teczce”, jest bezpieczny i nie stanowi zagrożenia? Teoretycznie jest bezpieczny, ale…
Prezydent USA nie ma prawa oddalać się od „czarnej teczki” i jak oka w głowie musi strzec karty z kodami. Tymczasem George Bush kilka razy, po partii tenisa, zapomniał się – wskakiwał do samochodu i odjeżdżał. Oficer z teczką i agentami ochrony gonili go niczym na gangsterskich filmach.
Podczas rutynowej kontroli systemów zabezpieczeń za prezydenta Lyndona Johnsona okazało się, że przez pół roku nie wkładano do teczki nowych instrukcji (a zmieniają się one praktycznie codziennie). Cały stos tych supertajnych dokumentów odnaleziono w… piwnicy Pentagonu.
Gdy Jimmy Carter obejmował obowiązki prezydenta, w tajniki amerykańskiego systemu broni jądrowej wprowadził go generał Brent Scowcroft. Kiedy doszli do tematu ”czarnej teczki” i otworzyli ją, ujrzeli… pustą puszkę po piwie i prezerwatywę. General zdrętwiał, prezydent parsknął śmiechem. Potem okazało się, że zmiana zawartości najpilniej strzeżonej walizeczki świata była żartem szefa ochrony Białego Domu, który chciał pokazać, jak łatwo ominąć system zabezpieczeń. Po tym doświadczeniu Carter nie spuszczał już teczki z oka, włożył do niej także kartę magnetyczna, by – jak mówił – nie zgubić jej razem z portfelem.
Późniejsze lata pokazały, że nie było to posunięcie głupie. Bo życie przynosi niespodzianki, jakich naprawdę nie sposób przewidzieć. Po zamachu na Ronalda Reagana pielęgniarki w szpitalu zdjęły z prezydenta garnitur i odniosły do dość łatwo dostępnej garderoby. Oczywiście przeniosły też portfel z kartą magnetyczną.
Do dziś pozostają niewyjaśnione losy „czarnej teczki”, którą podobno w 1991 podczas puczu odebrano Michaiłowi Gorbaczowowi. Gdyby tak było rzeczywiście, zamachowcy przejęliby pełną kontrole nad bronią atomową, bo przecież jeden sygnał wysyła prezydent (zabrano mu teczkę), a drugi minister obrony (Dimitrij Jazow należał do spisku).
System martwej ręki
Jakby tego było mało, na Zachód przeciekły informacje, że Rosjanie opracowali tzw. system ”martwej ręki”. Gdyby istniał rzeczywiście, rosyjskie rakiety mogłyby wystartować bez wiedzy prezydenta i dowódców wyrzutni. Wystarczyłoby, że o wojnie jądrowej pomyślałaby grupa wyższych oficerów ze Sztabu Generalnego.
System ”martwej ręki” to zabezpieczenie na wypadek zerwania łączności między Kremlem, a sztabem lub sztabem a dowódcami wyrzutni. Jest więc czymś w rodzaju systemu awaryjnego, z tym, że w mniejszym stopniu obsługują go ludzie, a w większym – komputery. Generałowie ze Sztabu Generalnego mogą – za pośrednictwem swoich komputerów – przekazać sygnał do ataku nie dowódcom wyrzutni, lecz… sterującym rakietami komputerom. Mówiąc obrazowo, może się zdarzyć tak, że prezydent bawi na koktajlu dyplomatycznym, oficerowie śpią w bazach, a rakiety… same startują. Wizja koszmarna. A dodajmy jeszcze do niej fakt, że wystarczy, by wzniosła się tylko jedna rakieta, która przelatując nad innymi bazami, za pomocą specjalnych czujników uruchomi pozostałe wyrzutnie. Podobno takie awaryjne rozwiązanie przygotowano na wypadek nagłego ataku jądrowego na Moskwę. Ludzie będą już zupełnie zbędni, rakiety same się ”zwołają” i polecą. Specjaliści z NATO nie są do końca przekonani czy system ”martwej ręki” istnieje. Rosjanie ani tego nie potwierdzają, ani nie dementują. Satelity szpiegowskie informują jednak, że już od lat 80-tych ZSRR prowadził w tej dziedzinie badania i próby.
System ”martwej ręki” przeraża przede wszystkim dlatego, że powierza los ludzkości maszynie. A każda maszyna bywa zawodna, podobnie z resztą jak… ludzki mózg. W amerykańskich ośrodkach badań jądrowych do dziś straszą opowieścią o pewnym inżynierze, który wpadł w szał i wielkim młotem tłukł w osłonę głowicy jądrowej. W jednostkach wojskowych, dysponujących bronią atomową, raz po raz wykrywani są oficerowie uzależnieni od narkotyków lub alkoholu. Obecnie bez zdania specjalnych egzaminów nikt nie dostanie atestu uprawniającego do służby związanej z obsługa broni nuklearnej. 100 tys. ludzi przynajmniej raz w roku musi stanąć przed komisją. I co roku 2-5 tys. pracowników wojskowych i cywilnych traci uprawnienia…
Czy zatem jesteśmy bezpieczni? Ja niestety odnoszę wrażenie, że to zabawa zapałkami nad beczką z benzyną! Może zatem byłby czas radykalnie zmienić sposób myślenia i działania ludzi? Pewnie tak, ale nie jestem naiwny, bo dopóki „coś” się nie wydarzy, dopóty nic się nie zmieni…
Grzegorz Turski
(tekst powstał w roku 2014, źródła: internet)