Felieton, Świat, Życie i społeczeństwo

Czy Unia Europejska stanie się kryształowym pałacem?

Satysfakcja z bycia częścią jednolitego rynku to wspólny mianownik łączący wszystkie kraje unijne. Dziś w UE najważniejsza dyskusja dotyczy tego, w jaki sposób wykorzystać przewagi, jakie on generuje. Tego w istocie dotyczy kampania przed eurowyborami – pisze publicysta Agaton Koziński.

Fot. DlaPolonii

Mówiąc eufemistycznie okolice placu Victoria to nie jest najlepsza dzielnica Aten. Brzydka architektura z lat 60. i 70., niewiele zieleni, do tego brudne ulice z niewygodnie wysokimi krawężnikami. Widać, że to jeden z najbiedniejszych fragmentów miasta, wybierany właściwie tylko przez nielegalnych migrantów. Jeśli za Olimp greckiej architektury uznać wyspę Santorini z jej niebieskimi dachami, to plac Victoria jest przedsionkiem Hadesu. Kontrast niemal pełny.

Tak się złożyło, że właśnie te okolice wybrali sobie do życia greccy Polonusi. W latach 80. i na początku lat 90. Ateny stały się bardzo popularnym kierunkiem dla Polaków. Ruch był tak duży, że już w 1993 r. w cieniu Akropolu żyło co najmniej 100 tys. Polaków, niektóre źródła mówią nawet o 150 tysiącach. A w okolicach placu Victoria powstała polska dzielnica która funkcjonuje do dziś.

Okoliczne uliczki są pełne polskich sklepów oraz punktów usługowych. W znajdującym się w połowie drogi między placem i dworcem kolejowym Larissa kościele Chrystusa Zbawiciela od 1986 r. odprawiane są msze po polsku. Dwa lata później powstała tam polska szkoła. W tej części Aten wyrosła mała Warszawa.

Wyrosła – i miała się świetnie do 2008 r. kiedy wybuchł w UE kryzys finansowy, które szczególnie mocno uderzył w Grecję. Tamtejsze PKB ostro zanurkowało, wystrzeliło w górę zadłużenie publiczne i koszty obsługi kredytów zagranicznych. W latach 2008-2016 co roku greckie PKB było na minusie (za wyjątkiem roku 2014, gdy wzrosło o 0,5 proc.). – akby tamtejszej gospodarce wyłączono prąd.

Natychmiast odczuła to grecka Polonia. W tym okresie liczbaPolaków mieszkających w Atenach skurczyła się o 90 proc. W 2020 r. zostało ich 14 tys. A gdy nadeszła pandemia i związane z nią restrykcje, wielkość polskiej diaspory jeszcze stopniała. Dziś polską dzielnicę w okolicach placu Victoria zamieszkuje zaledwie 8 tys. Polaków. Mała Warszawa zamieniła się w grecki Kamień Pomorski – bo dziś w Atenach mieszka tylu Polaków co w tym mieście na Pomorzu Zachodnim.

Dynamika zmian w liczbie Polaków zamieszkujących Ateny jak soczewce skupia kwestie wpływu Unii Europejskiej na nasze życie. I nie chodzi tu tylko o Polaków, ale w ogóle o mieszkańców wszystkich krajów współtworzących tę wspólnotę. Funkcjonowanie w ramach UE sprawiło, że życie stało się bardziej płynne. I w wymiarze cywilizacyjnym (zgodnie z definicją „płynnej nowoczesności” Zygmunta Baumana), i w wymiarze bardzo praktycznym – bo cztery swobody leżące u podstaw funkcjonowania Unii to umożliwiają.

W Polsce jest wysokie bezrobocie? To Polacy masowo po 2004 r. wyjechali do Wielkiej Brytanii za pracą. Gospodarka Grecji się sypie? Natychmiast polska diaspora, która przeniosła się tam w poszukiwaniu lepszych zarobków, zaczyna szukać swego szczęścia gdzie indziej. Ale z tą samą swobodą mogą w ramach Unii przemieszczać się, przesyłać produkowane przez siebie towary, oferować własne usługi, czy obracać swoim kapitałem wszyscy obywatele państw ją tworzących. Te cztery wolności unijne stanowią filar europejskiego wspólnego rynku. „Nasz główny i być może jedyny atut: jednolity rynek. Jedynym powodem, dla którego pan Biden i prezydent Chin nas szanują, jest jednolity rynek” – wskazywał na jego istotę w niedawnym wywiadzie dla „Financial Times” Michel Barnier, główny negocjator z ramienia UE warunków wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii, były komisarz unijny ds. rynku wewnętrznego i usług.

Proszę zwrócić uwagę, że wspólny rynek właściwie nie budzi dyskusji i polemik. Ze znanych w Europie polityków kontestuje część jego reguł jedynie Marine Le Pen, która opowiada się za ograniczeniem swobody przemieszczania się ludzi w obrębie krajów unijnych. Ale to margines. Generalnie, jeśli temat wspólnego rynku gdzieś się pojawia, to w kontekście jego poprawiania, udoskonalania. Pomysłów na to, by go ograniczać, nikt nawet nie próbuje kłaść na stole. Wyraźnie widać, że jednolity rynek to wspólny mianownik łączący kraje unijne.

Każdy jest zadowolony z faktu, że jest objęty jego regułami, gdyż dostrzega w nim korzyści dla siebie. Swoją drogą każdy kraj te korzyści definiuje trochę inaczej. Pod tym względem Unia jest silnie zjednoczona w swojej różnorodności.

Paradoksalnie, potwierdził to także brexit. Nawet w Wielkiej Brytanii zwolennicy wyjścia z UE podkreślali korzyści płynące z przynależności do wspólnego rynku. Tak naprawdę dyskusja brexitowa na Wyspach sprowadzała się do jednej kwestii: czy warto być w Unii dla jednolitego rynku, czy lepiej z niej wyjść, mimo, że wspólny rynek przynosi dużo korzyści. Ostatecznie zwyciężyła druga opcja, ale Brytyjczycy do końca negocjacji szukali sposobu, by zachować jak najwięcej związków z europejskim rynkiem. Słabo im to w negocjacjach wyszło, bo Barnier skutecznie bronił „głównego atutu UE” – ale próbowali tak długo jak byli w stanie.

Warto dziś, w czasie kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego i tuż przed początkiem nowej kadencji w Bruskeli oraz Strasburgu, wrócić do tej debaty wokół brexitu – bo jej główne tezy będą powtarzane teraz regularnie. W UE obowiązuje konsensus mówiący, że wspólny rynek to wartość bezwzględna, której należy bronić. Narastają natomiast coraz silniej animozje wokół tego, w jaki sposób z jednolitego rynku korzystać.

Przeciwstawne obozy skupiają się wokół dwóch głównych tez. Jedna z nich mówi, że wspólny rynek to świetny fundament, na którym można wznosić cały gmach – a więc budować unię polityczną, geopolityczną, obronną, zdrowotna, itp. Drudzy z kolei podkreślają, że taki gmach – by pożyczyć metaforę od Petera Sloterdijka – byłby niczym kryształowy pałac. Taka Unia wyglądałaby bardzo efektownie, ale gdyby ktoś w środku zaczął rzucać kamieniami, to natychmiast nic z niej by z niej nie zostało. Dlatego zamiast coś nadbudowywać, lepiej się skupić na doskonaleniu tych narzędzi, które są teraz. Dbaniu, by reguły wspólnego rynku służyły dobru wspólnego – i całej Europy, i poszczególnych krajów ją tworzących. Tylko tyle i aż tyle.

Pierwsza przed chwilą opisana formuła, ma wiele różnych nazw, określana jest ona jako „ambitna Europa”, „wspólna Europa”, czy Europa federalizująca się (centralizująca jako synonim). Każde z tych określeń ma trochę inne znaczenie, ale te odcienie szarości pozostawmy do pogłębionych studiów akademikom specjalizującym się w integracji europejskiej. Generalnie wskazują one jeden kierunek: więcej Europy. Ich przeciwnicy mówią z kolei o „Europie narodów”, powrocie do korzeni, obronie tradycyjnych, europejskich wartości. Konsekwentnie sprzeciwiają się centralizacji władzy w Brukseli, ograniczaniu kompetencji poszczególnych stolic. Wspólny rynek ma być całą treścią Unii Europejskiej.

Ta pierwsza opcja kierunku ewolucji UE długo i silnie dominowała. Od pewnego czasu coraz więcej posłuchu zyskuje ta druga – bo też w wielu obszarach (vide polityka migracyjna, polityka wobec Rosji) Bruksela popełniła elementarne błędy. Zwolennicy UE cały czas stanowią w Europie większość – ale też ich przekonanie o tym, czy Unia może być remedium na każdy problem zostało w ostatnich latach mocno nadwątlone. Dlatego dziś naczelnym zadaniem europejskich decydentów powinno być tego zaufania odzyskanie. Nie osiągnie się tego hasłem „więcej Europy” lecz raczej realnym, konkretnym sukcesem, którego bazą są przekonania większości Europejczyków. Dążenie do niego powinno stać się leitmotivem nowych władz UE. Bez tego projekt europejski naprawdę zamieni się w kryształowy pałac zbudowany na bardzo grząskim gruncie.

 

Agaton Koziński

 

 

Źródło: DlaPolonii