Jakiś czas temu napisałem dla Expressu felieton o naszej skłonności do czarnowidzenia i o tym, jak pomagało nam to w zmaganiach z mniejszymi i większymi katastrofami. Skąd się jednak bierze ten sentyment?
Otóż porównując historię Polski i Australii nietrudno znaleźć przyczyny tak odmiennego podejścia do życia. Patrząc na XX-wieczną historię Kangurlandii Polska mogłaby z pobłażaniem pokiwać głową i rzucić ulubionym powiedzeniem mojej babci: „chciałabym mieć Twoje problemy i pieniądze Rotschilda”. Perypetie tych dwóch krajów mają się bowiem do siebie mniej więcej tak, jak losy Janko Muzykanta i synka developera z plażowej dzielnicy w Sydney.
Ok, Australijczycy walczą z tym swoim ekstremalnym klimatem. Ale upały upałami, powodzie powodziami – australijskiej zbiorowej świadomości zawsze będzie brakowało hartu ducha, który jest owocem życia na polskiej szerokości geograficznej; hartu, jaki daje wyłącznie zbiór dziecięcych traum, których nie da się zreprodukować na drugim końcu świata.
Zima. Odśnieżanie z tatą malucha przy minus dwudziestu. Wiosna. Wywożenie na taczkach wujka po drugim dniu wesela. Lato. Zgubienie rodziców w parawanach nad morzem o kolorze ołowiu i zapachu makreli w oleju. Jesień. Odkrycie, że kałuża pokryta żółtymi liśćmi jest tak naprawdę błotnistym portalem pochłaniającym małe dzieci razem z peleryną i gumowcami. Znowu zima. Śniegu ni ma. Lepienie bałwana ze żwiru i soli drogowej.
Ten nieustanny ciąg traum ma paralelę w zmaganiach historycznych naszego narodu, które ujmująco wyraża narodowa polska maksyma: „jak nie urok, to sraczka”. Jak nie najazd z południa, to potop z północy. Jak nie Niemiec, to Ruski. Często obaj naraz. Ledwo spiszemy konstytucję – rozbiór. Przebrniemy przez wielką światową wojnę, a tu druga runda! Przepędzimy brunatnych, przylezą czerwoni.
A Australia? Ta to jest zawsze i niezmiennie „lucky country”, do stu tysięcy kangurów. Jak wojna, to gdzieś daleko albo z boczku. Jak światowy kryzys ekonomiczny, to akurat znajdzie się jakieś nowe złoże do wydobycia. Przez pandemię przeszło toto w plażowych klapkach i z mojito w łapie. Nie dziwota, że udaje im się utrzymać to ich „no worries, mate”, skoro nigdy tu żadnych porządnych łorisów nie mieli.
Mam więc pomysł na biznes. U nas za mało piniunżków, u nich niedosyt problemów. Powinniśmy to wykorzystać i zacząć eksportować nasze nadwyżki na Antypody, hurtowo dostarczać kłopoty, tarapaty i komplikacje; kamienie młyńskie u szyi, kłody pod nogi i twarde orzechy do zgryzienia. Niech sobie wzbogacą tę swoją nudnawą historię – tu inflacją lub pustymi półkami, tam jakąś małą aneksyjką lub krwawo stłumionym powstankiem.
I wszyscy zadowoleni. Australijczycy nabiorą krzepy, a my staniemy się globalnymi liderami ekologicznymi, bo tradycyjny „polski problem®” jest jednym z niewielu w pełni odnawialnych surowców.
Darek Jedzok