Australia i Polonia, Felieton

Darek Jedzok – Poradnik na czas kryzysu

Moi drodzy, musimy porozmawiać. Nie lubię się żalić, ale czuję się lekko niedoceniony. W ciągu kilku ubiegłych lat globalnych kryzysów, pandemii i wojen słyszymy nieustające peany na medyków czy wolontariuszy, na liście kluczowych zawodów pojawiają się nawet kierowcy Ubera – tak, jakby wszyscy zapomnieli, jak niezbywalną rolę pełni w społeczeństwie skromny felietonista.

Właśnie pełznie kolejny kryzys – tym razem cen paliwa, żywności i nieruchomości, a że nie jestem obrażalski, postanowiłem przygotować dla Was krótki poradnik przeżycia. Zanim więc przyszłym razem będziecie smarowali laurkę do jakiegoś lekarza czy strażaka, przypomnijcie sobie o tym felietonie. Nie to, że bym się domagał poklasku. Tylko subtelnie przypominam, że jeszcze nikt nie umarł od wysłania bombonierki czy listu dziękczynnego.

Moja metoda jest prosta. W obliczu kolapsu gospodarki zwróćmy się do wiedzy i doświadczeń Australijczyków, czyli ludzi, którzy od wieków (a nawet tysiącleci) jakoś przeżywają na gorącej patelni wypełnionej pająkami i wężami.

Problem z nieruchomościami tkwi w samej nazwie. Nieruchoma bryła słabo sobie poradzi ze wzrostem cen i poziomu wód w oceanach. A przecież wystarczy podpatrzyć rozwiązanie u nomadycznego narodu Aborygenów. Po co płacić krocie za tkwienie w jednym miejscu, skoro możemy zrobić sobie dożywotni camping i spacerować na świeżym powietrzu z karimatą i bukłaczkiem wody. Niemili sąsiedzi? Spakuj się i idź się położyć pod inny eukaliptus. Zimno? Przejdź się do innej strefy klimatycznej. Dzieci smęcą, że chciałyby jakiegoś czworonoga? Teraz codziennie rano będą znajdywały w śpiworku jakieś nowe żyjątko (chociaż ilość odnóży może się wahać od zera do kilkuset).

Nie muszę dodawać, iż piesza tułaczka za jednym zamachem rozwiązuje też problem cen paliwa. Proste, prawda? Pozostaje tylko uporać się z kwestią drogiej żywności.

Także i w tej dziedzinie Australijczycy mają spore doświadczenie. Żywność sama wchodzi tutaj do gara (lub do wspomnianego śpiworka). Wystarczy pacnąć kijkiem i kolacja gotowa. Zwolennikom bardziej etycznych metod pozyskiwania protein polecam historię niemieckiego śmiałka, którego kilka lat temu złapała policja w Queensland. Gdy naszemu teutońskiemu Robinsonowi wygasła wiza, zamieszkał na dziko w buszu, żywiąc się przez kilka lat grillowanym „roadkillem”, czyli fauną zeskrobaną z asfaltu na lokalnych drogach.

Po odrobinę słodyczy można się uciec do kuchni aborygeńskiej. Prażone larwy ciem „witchetty grub” smakują podobno jak orzechy laskowe, a więc nawet w tułaczce nie trzeba rezygnować ze świątecznej babki orzechowej.

Wracając jednak do wstępu niniejszego tekstu, mam w zanadrzu jednego asa. W skrajnej sytuacji jestem gotowy dokonać ostatecznego poświęcenia – jeżeli podróżująca grupa stanie w obliczu śmierci głodowej, wyrażam zgodę na zjedzenie felietonisty. Niech to będzie ostatecznym dowodem na użyteczność mojego zawodu. Na żywo ładnie pisze, na martwo – pożywny.

Nie chcę się chwalić, ale podobno smakuję jak kurczak.

Darek Jedzok