Mam znajomego Marokańczyka, nazwijmy go Emirem. Biedak zakochany jest w Polsce po uszy. Nie pytajcie dlaczemu, bo to jego uczucie jest bezwarunkowe i całkowicie irracjonalne.
A więc Emir jeździ po tych zakurzonych marokańskich drogach starym, oklepanym sedanem, a przez okna wylewa się na zbocza Atlasu drapieżny głos Beaty Kozidrak. Bo musicie też wiedzieć, że nasz przyjaciel jest największym fanem Bajmu na południe od Gibraltaru i trzyma w aucie wszystkie kasety z dyskografią zespołu i płytami solowymi „najlepszej polskiej śpiewaczki”. W domu, w szafce Emir ma małą świątynkę polskich pamiątek i specjałów (włącznie z kukułkami, których nigdy nie tknie, bo jako pobożny Muzułmanin nie może pić alkoholu). Był nad Wisłą już kilka razy, i zawsze opowiada o tych wyprawach z wypiekami na twarzy. Jak tam zielono, jak piękne są te czerwone, spadziste dachy, jak po raz pierwszy zobaczył wiewiórkę. I marzy o kolejnym wyjeździe, może na dłużej? Może na stałe? A ja tak słucham, i myślę sobie – no, Emir, raczej nie.
Bo to będzie felieton o polityce migracyjnej. Nie wiem skąd bierze się w ludzkości ta skłonność do popadania w ekstremy. Wszystko albo nic, po nas powódź, pies ogrodnika, itp. Do każdego problemu podchodzimy z finezją lodołamacza. I tak właśnie widzę obecną reakcję na tzw. kryzys migracyjny. Francja i Holandia niedawno oddały kolejny skrawek władzy w ręce partii, które jeszcze kilka lat wcześniej nazywaliśmy skrajnie prawicowymi i ksenofobicznymi, i wszystko wskazuje na to, że ta fala pójdzie dalej. Akurat w chwili, kiedy potrzebne są przemyślane i pragmatyczne rozwiązania, przekazujemy lejce rzeźnikom. No bo cóż może pójść nie tak?
Po śmierci jednego z żołnierzy na granicy szambo wybiło też w polskim Internecie. Wchodząc tam, już od lat porzucam wszelką nadzieję, a mimo wszystko znowu mnie zaskoczyli, skubani. Internauci podpisani imieniem i nazwiskiem otwarcie nawołują do wieszania zdrajców narodu (np. Agnieszki Holland za film „Zielona granica”) i koszenia uchodźców karabinami maszynowymi. Nie wiem, jak to się wpisuje w tradycyjne wartości „obrony życia od poczęcia”, ale jakiś czas temu przestałem szukać sensu w hurrapatriotyzmie moich rodaków.
Niektórzy dyskutujący powoływali się na przykłady Japonii czy Australii, jako państw ze wzorowymi systemami kontroli migracyjnej. Tia. Nie będę się wypowiadał na temat Japonii, ale Kangurlandii chyba mimo wszystko trochę średnio to wychodzi. Na papierze niby ładnie to wygląda – odizolowany kontynent, wpuszcza kogo chce, czyli tylko wysokojakościowy materiał na obywatela. W praktyce system wizowy to jeden z filarów australijskiej gospodarki, podczas gdy prawdziwi uchodźcy tłoczą się w obozach gdzieś na wyspach Pacyfiku. Słaby wzór do naśladowania.
Podsumowując – w Europie wrze, wyborcy dolewają oliwy do ognia i nikt tak naprawdę nie wie, co robić. Tym, którzy twierdzą, że wiedzą, nie dałbym nawet popilnować roweru, o zarządzaniu państwem nie wspomnę.
W tym wszystkim najbardziej szkoda mi Emira. Nie chcę rozwiewać jego marzeń, niech dalej słucha Beaty i wzdycha nad pocztówkami znad Wisły. Czasem najbezpieczniej jest kochać na odległość. Zderzenie z rzeczywistością może zaboleć, zwłaszcza gdy na drugim końcu kija stoi jakiś obrońca życia.
Darek Jedzok