Była w nim wolność. Wolność myśli, słów, poglądów i stylu życia. Demonstrował ją odważnie i błyskotliwie w Polsce, Ameryce, gdziekolwiek się znalazł. Sto pięć lat temu, 16 maja urodził się w Warszawie Leopold Tyrmand, pisarz, publicysta, krytyk komunizmu.

Najpierw na własnej skórze poznał, czym jest koncepcja polityczna spod znaków sierpa, młota i czerwonej gwiazdy już we wczesnej młodości, w Wilnie w czasie drugiej wojny światowej. Aresztowany w kwietniu 1941 roku przez NKWD za działalność konspiracyjną, z karą ośmiu lat pozbawienia wolności trafił do więzienia na Łukiszkach. Dwa miesiące później, po ataku III Rzeszy na ZSRR, w powstałym zamieszaniu, zbiegł z transportu. Wrócił do Wilna, po czym, udając Francuza, przedostał się do Niemiec, gdzie był kelnerem, pomocnikiem bibliotekarza, robotnikiem kolejowym.
Późniejsze życie Tyrmanda przebiegało równie brawurowo. Przedzierzgnął się w marynarza i próbował uciec do Szwecji. Schwytany, doczekał końca wojny w obozie nieopodal Oslo. W Norwegii i Danii spędził pierwszy rok wolności, w 1946 roku znalazł się w rodzinnej Warszawie.
W jego odczuciu stolicę zapełniały cienie ludzi i miejsc, które pamiętał z dzieciństwa spędzonego w zasymilowanej, zamożnej rodzinie żydowskiej, w kamienicy na obrzeżach Starego Miasta, w dobrym Prywatnym Gimnazjum i Liceum im. Kreczmara przy ulicy Wilczej. Przed wybuchem wojny zdążył jeszcze zaliczyć rok studiów na wydziale architektury paryskiej Akademii Sztuk Pięknych, co okazało się dla niego pierwszym przełomowym wydarzeniem. Poznał tam zachodnią kulturę i amerykańską muzykę jazzową, którą odczytał jako najczystszą formę niezależności ducha i umysłu.
W powojennej Warszawie zajął się dziennikarstwem. Miał już za sobą pierwsze teksty drukowane w prasie w Wilnie i Skandynawii. Redaktorzy w popularnych tytułach, z którymi Tyrmand współpracował w Polsce, szybko rozpoznali jego talent pisarski, łatwość nawiązywania kontaktów, różnorodność zainteresowań, w tym sportem.
Rozmawiał w kilku językach, był ciekawy nowości. Kultowy już wtedy tygodnik „Przekrój” wysłał go na Kongres Intelektualistów do Wrocławia, gdzie przeprowadził wywiady między innymi z Pablo Picassem i Michaiłem Szołochowem.
Wkrótce jednak wyrzucono go z „Przekroju” za naruszającą przyjaźń polsko-radziecką relację z meczu bokserskiego między drużynami Polski i ZSRR. Pomocną dłoń do Tyrmanda wyciągnął wówczas Stefan Kisielewski, jego przyjaciel i tak jak on nonkonformista. Wprowadził go do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, ale – jak się okazało – na krótko, bo władza wstrzymała wydawanie pisma za niezgodę na wydrukowanie nekrologu Stalina.\
Tak, krok po kroku dojrzewał w Tyrmandzie sprzeciw wobec zniewolenia, nakazów, oszustw i manipulacji komunistycznych kacyków. Swoją oazę wolności do 1955 roku miał w siedzibie YMCA przy ulicy Konopnickiej w Warszawie, gdzie udało się mu dostać małe lokum. Zamieszkał i pracował w nim oraz korzystał z wyjątkowych w zrujnowanej stolicy atrakcji w budynku, między innymi z krytego basenu.
Zdobył niesamowitą popularność wśród czytelników dwiema książkami wydanymi w tym czasie. „Dziennik 1954”, a zwłaszcza „Zły” stały się bestsellerami. Po tę powieść, w której opisał rzeczywistość PRL-owskiego półświatka, ustawiały się kolejki, każdy klient dostawał tylko jeden egzemplarz. Jednocześnie Tyrmand rozwijał związki ze środowiskiem jazzowym, współtworzył je, prowadził koncerty. To on wymyślił nazwę Jazz Jamboree, odbywającego się w Warszawie od 1958 roku, jednego z większych festiwali jazzowych w Europie. Cenili Tyrmanda Witold Gombrowicz i Marek Hłasko, Sławomir Mrożek i Zbigniew Herbert, którego wspierał moralnie i materialnie.
Tyrmand był jednym z tych, którzy zapłacili wysoką cenę za bezkompromisowość i ucieczkę od szarzyzny codzienności. Władza uznała go za wroga Polski Ludowej. Śledzono go, podsłuchiwano, gmatwano życiorys, w końcu objęto na kilka lat zakazem druku i nie wydawano paszportu. Po uporczywych staraniach dostał go w 1964 roku. Wyjechał najpierw do Izraela, gdzie od zakończenia wojny zamieszkała matka, potem do Stanów Zjednoczonych. Koniecznie chciał tam dostać się statkiem, by poczuć się, jak dawni emigranci symbolicznie przepływający obok Statui Wolności.
Początkowo nie myślał, że zostanie tam na zawsze. Informacje od przebywającej w Polsce żony, projektantki mody Barbary Hoff, o kłopotach z wydaniem jego powieści „Życie towarzyskie i uczuciowe” spowodowały, że zmienił zdanie. Zrozumiał, że nie ma powrotu do kraju opanowanego przez cenzurę.
W Stanach Zjednoczonych jego zapiski z życia emigranta zachwyciły legendarnego redaktora „New Yorkera” Williama Shawna. Ukazywały się w tym tytule, a Tyrmand zdobył sławę oryginalnego eseisty. Współpracował też z paryską „Kulturą”, wykładał na amerykańskich uczelniach. Aż, po raz kolejny, nie bacząc na zdobytą pozycję, odciął się od niej, kiedy „New Yorker” odrzucił jego pamflet na komunizm „Cywilizacja komunizmu”, popadł też w konflikt z naczelnym „Kultury” Jerzym Giedroyciem. Znów postawił na swoim, co tym razem docenił John A. Howard i zaprosił go do Rockford Institute, zwanego twierdzą oporu wobec przemian kontrkulturowych w USA.
W Stanach Tyrmand ułożył na nowo swoje życie prywatne. Ożenił się z doktorantką iberystyki Mary Ellen Fox, urodziły się im bliźnięta Rebecca i Matthew. Zmarł nagle, na zawał serca podczas wakacji na Florydzie 19 marca 1985 roku, czterdzieści lat temu. Jest pochowany w Long Island.
Juliusz Woźny
Źródło: DlaPolonii