Środowisko poetyckie to nie tylko układy, układziki, system zależności i uzależnień, towarzyskość i kolesiostwo, „nagrodyzm” rozgrywany poniekąd systemowo, „parcie na szkło”, lizusostwo i zawiść, ale również anegdoty. Szczególnie ważne dla rozluźnienia środowiskowych spięć, służące nabraniu właściwego dystansu. Reszta (patrz zdanie otwierające tekst) niech będzie milczeniem, rozgrywką meczu piłki wodnej w ogrodowym oczku, ewentualne curlingiem na żużlu.

Być może współczesna anegdota ma dzisiaj podobną klasę, co krążący po Facebooku seksistowski dowcip o facecie zadającym się z nieoczytaną kobietą. Kobieta pyta: Czy masz ulubioną książkę? Facet odpowiada: Tak, 1984. Ona wtedy: Ale ja o jedną pytałam. Głupie, nie? No cóż, znam mnóstwo nieoczytanych mężczyzn, zarówno wśród autorów kawałów, jak i felietonów oraz recenzji literackich. Gdy odwrócimy role, nadal nie będzie to wcale śmieszne.
Jestem autorem wierszy w minorowej przeważnie tonacji. Taka karma. Ale zdarzyło mi się kiedyś napisać erotyk. Nieopatrznie postanowiłem go wyrecytować pewnemu łódzkiemu poecie. Gdy już skończyłem, zapadło krępujące milczenie, które uznałem za poddanie w wątpliwość moich interpersonalnych zdolności w relacjach damsko-męskich. Nie myliłem się. Po dłuższej chwili K. wyksztusił: Taa, erotyk. Chyba post mortem.
Festiwal poetycki, jego część nieoficjalna. Literacka biesiada: suto zastawiony stół, na nim szereg alkoholi w pełnej gatunkowej rozpiętości. W centrum melanżu laureat festiwalowego konkursu, posadzony w wielkim zabytkowym fotelu, który jest własnością zajazdu – miejsca akcji. Kolejne, pomniejsze i większe spustoszenia czynione przez biesiadników w miarę rozciągniętych w czasie i przestrzeni postępów libacji. Laureat na czele wyścigu do Ultima Thule, z godziny na godzinę powiększający amplitudę bujania się w przód i w tył na swym ciężkim tronie. Aż w końcu następuje możliwa do przewidzenia abdykacja: przewrót w tył dedykowany trudnościom języka polskiego dla obcokrajowców. Efekt finalny – fotel z powyłamywanymi nogami. Nazajutrz spotykam znakomitego liryka, piewcę transcendencji, współuczestnika wspomnianych bachanalii, nocującego we wspomnianym zajeździe, który z łzami w oczach żali się: Zanim W. połamał ten cholerny fotel, to wszystkie te kelnereczki: panie M., może bułeczkę, może masełka kosteczkę, a teraz nawet o szklankę wody, karwa, nie mogę się doprosić.
Inny festiwal, wiosna, późne godziny nocne. Nagle przypomina nam się z Z., że nie orientowaliśmy się jeszcze w sprawie noclegu. Szybki telefon o pierwszej w nocy do organizatora; jest nocleg, ale trzeba do niego dojechać. Łapiemy taryfę, podajemy adres. Spoglądam na kierowcę, który całą twarz ma w malutkich plastrach, jakby dopiero przed chwilą ogolił się tępą żyletką. Z głupia frant konstatuję: Wygląda pan, jakby golił twarz tym samym, co tamten facet z okładki płyty Franka Zappy „Weasels Ripped My Flesh”. – A jakiej maszynki on używał? – pyta zaciekawiony kierowca. – Łasicy podłączonej do elektrycznego gniazdka.
Powrót z zagranicznego festiwalu poezji. Samolot znajduje się już nad Modlinem, pogoda jest zła, pada śnieg z deszczem, nad ziemią unosi się lekka mgła. W kabinie pasażerskiej dwa rzędy po trzy fotele, siedzimy więc wszyscy obok siebie: B., P. i ja. Maszyna przez chwilę krąży nad lotniskiem, po czym ustawia się nad pasem i zaczyna wypuszczać podwozie. Towarzyszy temu dosyć przykry hałas. Siedzę przy oknie, mrugam do kolegi, który siedzi pośrodku, i głośno informuję: Panowie, samolot nie może wylądować, wciąż krąży. Zaczyna spuszczać paliwo. Nie jest dobrze. B., zajmujący miejsce z brzegu, zaczyna nerwowo kręcić się w fotelu: Koledzy (tu niecenzuralna wstawka), na festiwale poetyckie nie latam więcej tanimi linami!
Inny Brzeg. Jeszcze przed spotkaniem autorskim siedzimy silną grupą poetów łódzkich w barze, czekając na obiad. W pewnej chwili do środka wchodzi pani w wieku senioralnym, zatrzymuje się przy naszym stole, mówi: Dzień dobry, zaraz wracam! – po czym udaje się do łazienki zlokalizowanej gdzieś na zapleczu. Myślę: spóźniona kelnerka, właśnie przyszła do pracy, elegancko się przywitała, a teraz poda nam jedzenie. Po chwili owa dama wychodzi z łazienki podmalowana, wciąż atrakcyjna, niezwykle sympatyczna. Siada obok L., a ja dopiero wówczas wpadam na to, że to jedna z jego licznych fanek. Kiedy opuszcza nas na chwilę, wiedziony niezdrową ciekawością upewniam się u L. Ona jest chyba w wieku mojej matki? Na co L.: A ile twoja matka ma lat? – Sześćdziesiąt trzy – odpowiadam. Na co L.: Dasz mi jej telefon?
Mam spotkanie autorskie w mieście O. Znajomy poeta nie opuszcza mnie nawet na krok, proponując rozmaite atrakcje. Zwiedzanie lokalnego muzeum, parku krajobrazowego itp. Jestem tym trochę zmęczony, a przede mną jeszcze cały wieczór i noc. Już na spotkaniu zauważam, że średnia wieku zgromadzonej publiczności to sześćdziesiąt pięć plus. Zaczynam się trochę obawiać, czy moje surowe wiersze spełnią oczekiwania publiki. Boję się też, żeby nie zrobiło się zbyt koturnowo. Żadnych świec i kadzidełek – drżę po cichu. I oto, zanim skończyłem o tym myśleć, życzliwa pracownica MBP stawia przede mną rozświetlony kandelabr. To teraz do szczęścia brakuje mi już tylko poezji śpiewanej. Mówisz i masz – chichota los. Obok mnie z miną zbolałego barda siada gość z pudłem gitary.
Jedziemy samochodem R. na kolejną edycję cyklicznego festiwalu. Trwa wielka przebudowa centrum H., niczym typowi niedzielni kierowcy i prowincjusze pakujemy się pod jakiś zakaz. Zatrzymuje nas radiowóz Straży Miejskiej. Panie kierowco, będzie mandacik. No tak, obca rejestracja, w środku dwa leszcze. Ponuro milczę, bo mam awersję do munduru i mogę R. tylko zaszkodzić. Zaczynam w myślach kalkulować, ile taki mandat wyniesie podzielony na dwie osoby. Tymczasem R. informuje mundurowych, że jedziemy na festiwal poetycki i nie wiedzieliśmy, że tu obowiązuje teraz zakaz. Że na co? – upewniają się. – Na festiwal poetycki jedziemy, będziemy tam czytali wiersze, bo jesteśmy poetami – dodaje R. Mundurowi oddają dokumenty i wsiadają do radiowozu. Przed odjazdem kierowca odsuwa okienko i powiada: S……… (w wolnym tłumaczeniu: nie tracąc ani chwili, jak najszybciej oddalcie się z tego miejsca).
Podobno z ważnymi krytykami literackimi powinno się trzymać sztamę. Jestem w mieście D. na imprezie poetyckiej. Wszyscy idą na zewnątrz zapalić, ja nie palę. Nie mam czym się zająć. Nagle dostrzegam wpływowego krytyka, postanawiam więc do niego zagadać. Co tam u was we Wrocławiu słychać? – Ale ja jestem z Poznania. – Ano tak, panie Pawle. – Ale ja Piotr jestem.
Wiadomo, że z F. nigdzie się nie odleci, chociaż mają lotnisko. Jedziemy zatem busem na to inne, odległe o dwie godziny drogi. Cały czas walczę z chorobą komunikacyjną i z napięciem, które zawsze mi towarzyszy, kiedy opuszczam Polskę. Jestem światowcem, ale wyłącznie we własnym świecie. Zatem całą drogę milczę, za to I. (głównie) – J. jest zasłuchany w opowieści I. jak Himilsbach w monologu Maklakiewicza o polskim kinie – non stop referuje aktualne środowiskowe ploteczki. Wreszcie jesteśmy na miejscu. Gdy wysiadamy, w stronę I. odwraca się młodzieniec w wieku maturalnym, który siedział przed nim w busie, i oświadcza: Dzięki panu dowiedziałem się o polskiej literaturze znacznie więcej, niż w szkole…
Piotr Gajda
Tekst dzięki uprzejmości Kwartalnika literacko-artystycznego “Afront”.