
Moim rodzinnym miastem jest dolnośląska Bielawa, znana z silnego dawniej ośrodka przemysłu włókienniczego – wspomina kpt. żeglugi wielkiej Elżbieta Trzeciak–Zawadzka ze Szczecina.
– Tam prawie wszyscy pracowali w tych zakładach, moi rodzice także. Ja po zdaniu matury zachwyciłam się pięknem pracy na morzu pierwszej kobiety – kapitan żeglugi wielkiej Danuty Walas-Kobylińskiej, o której można było wtedy przeczytać w prasie i w czasopismach, a także zobaczyć ją w telewizji. Jej przykład życia „morskiego wilka” stał się dla mnie wzorem ułożenia sobie ciekawszej przyszłości niż nudna monotonia dolnośląskiego miasteczka. Miałam świadomość, że w tamtych komunistycznych czasach tylko praca w marynarce handlowej otwierała legalnie „okno na świat” i spełniała ziszczenie się marzeń ciekawszego i materialnie lepszego życia. Najpierw podjęłam studia w Szczecinie w Wyższej Szkole Rolniczej na Wydziale Rybactwa Morskiego.

Po pierwszym roku studiów odbywaliśmy miesięczną praktykę na kutrze rybackim, która dała już nam możliwość poznania ciężkiej pracy rybackiej i tu się chyba wszystko zaczęło. Potem wystąpiłam o zgodę Ministra Żeglugi, bym mogła podjąć studia w Wyższej Szkole Morskiej. Nie było to takie proste, bo do gabinetu ministra w Warszawie nawet się nie było można dostać, ale akurat gościł w Szczecinie dyrektor Departamentu Kadr Ministerstwa Żeglugi i było mi dane poprosić go o przedstawienie mojej sprawy. Powiedział mi, że na pewno moja chęć studiowania w Szkole Morskiej zostanie zaakceptowana przez ministra. Po kilku tygodniach nerwowego oczekiwania nadeszła zgoda z podpisem samego ministra, iż mogę studiować w męskim gronie w Wyższej Szkole Morskiej. Spełniło się pragnienie mojego dziewczęcego życia.
Po dwóch latach studiów w Wyższej Szkole Rolniczej przeniosłam się na drugi rok studiów w Wyższej Szkole Morskiej na Wydziale Nawigacji w specjalności Połowy Morskie. Po jej ukończeniu w roku 1975 podjęłam pracę w Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” w Szczecinie, bo stamtąd miałam stypendium fundowane. Nigdy nie należałam do żadnej partii, dlatego na kurs kapitanów żeglugi wielkiej zostałam skierowana znacznie później; dyplom kapitana – pierwszej kobiety w tym stopniu w rybołówstwie polskim, odebrałam w roku 1990.
– Urodziłem się w Chojnicach na Pomorzu – opowiada starszy oficer mechanik Józef Zawadzki – przez 12 lat czyli już w wieku sześciu lat aż do zdania matury w miejscowym liceum ogólnokształcącym byłem gorliwym ministrantem wspierając księdza we Mszy św. i w nabożeństwach. Nawet myślałem o wstąpieniu do seminarium duchownego, ale Bóg powołał mnie później do życia małżeńskiego i rodzinnego.
Po maturze zachęcony przez kolegę z ławki szkolnej – pasjonata motoryzacji zdałem do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni na Wydział Mechaniczny, bo mając zawód mechanika można pracować zarówno na morzu jak i na lądzie. Taka asekuracja wydała się mi stosowna, gdybym nie wytrzymał długotrwałej rozłąki na morzu.
Po ukończeniu gdyńskiej szkoły otrzymałem w roku 1969 nakaz pracy do szczecińskiego „Gryfu”. Elżbietę poznałem dopiero, gdy była słuchaczem V roku studiów na Wyższej Szkole Morskiej, a ja pracowałem na rybackich statkach jako III mechanik. Kiedyś nasza wspólna koleżanka podała mi nieprawdopodobną wiadomość: „Za rok przychodzi do nas pracować na statku absolwentka Szkoły Morskiej.” Pomyślałem sobie: „Chyba ona zwariowała, by pracować w tak ciężkim zawodzie, jakim jest rybołówstwo morskie. To jest przecież mordercza praca dla kobiety.” Ta jej niezwykła odwaga, miłość do morza i chęć na ciągłe ścieranie się z nieustępliwym żywiołem zachęciła mnie do poznania Elżbiety. Od trzydziestu lat jesteśmy szczęśliwym małżeństwem, w tym przez wiele lat było nam dane razem pływać na statkach – przetwórniach rybackich, coraz nowocześniejszych oraz statkach towarowych.

fot. dostarczone przez autora
– Czym różni się praca w marynarce handlowej od trudu we flocie rybackiej ?
– Przede wszystkim na statkach rybackich praca jest znacznie trudniejsza fizycznie i bardziej stresująca – wyjaśnia pierwsza kobieta – kapitan rybołówstwa morskiego – Trawlery były coraz lepiej wyposażone technicznie, które nie tylko łowiły ryby morskie, ale także na nich dokonywano ich filetowania i mrożenia. Załogi liczyły nawet do 80 osób. W czasie połowów cała załoga (poza kapitanem i lekarzem) ciężko i solidarnie pracowała nad przerobem ryb, by nic się nie zmarnowało. Bywało tak, że w czasie doby mieliśmy tylko 5-6 godzin na sen. Ten nieraz nieludzki wysiłek na statku, będącym małym zakładem produkcyjnym na pełnym morzu, bardzo integrował rybaków, którzy mieli świadomość, że tylko wspólna, zharmonizowana praca może przynieść nam wszystkim także korzyści finansowe.
– Większość Waszego zawodowego życia spędziliście na morzu. A jednak znaleźliście czas i możliwość, by stać się rodziną ?
– To prawda, bo ja ze swoich 38 lat marynarskiej pracy na morzu spędziłem 25 lat, a 13 lat na lądzie – wyjaśnia pan Józef – Żona ma mniejszy staż pracy w rybołówstwie i administracji morskiej (27 lat), ale odpowiedzialność miała znacznie większą, bo przecież na morzu była przez tyle lat „pierwszą po Bogu”. W małżeństwie marynarskim trzeba było ciążę zaplanować, by dziecko mogło urodzić się na lądzie. Myśmy sobie tak zorganizowali rejsy rybackie, że „napływaliśmy” sobie bardzo dużo urlopów, nadgodzin i dni wolnych od pracy, że uzbierało się tego akurat dziewięć miesięcy. Zatem Ela cały okres ciąży przebywała na lądzie, znosząc ją przyjaźnie dla swego zdrowia. Potem w pomoc w wychowywaniu synka zaangażowali się moi teściowe, a nawet babcia żony /moi rodzice już nie żyli/. Syn obecnie liczy 28 lat i nie odziedziczył od nas cech marynarskich.

– Czy przebywając na bezkresach morskich prowadząc statek kapitan może być zdany tylko na swoje umiejętności i supernowoczesne wyposażenie nawigacyjne swego „pływającego domu”?
– Trawlerem B-29 udałam się wraz z rybacką załogą na Morze Beringa, na styku trzech stref ekonomicznych, by dokonać własnych połowów. Ten rejon morski znany jest z piekielnych sztormów w lodowatej temperaturze. W czasie naszego rybackiego rejsu rozszalała się burza śnieżna, padał deszcz ze śniegiem. Kadłub statku ciężko pracował na bardzo wysokiej fali, a jej bryzgi zalewały dziób statku i natychmiast marzły. Trawler wyglądał jak eskimoskie igloo czyli lodowy dom pływający. Zamarzały też urządzenia kotwiczne, bo temperatura spadła do minus 20 stopni Celsjusza. Śnieg tak intensywnie sypał, że wokół nic nie było widać. Tam, gdzie wieją tak silne wiatry, mewy latają bez piór – mawiają żartując rybacy. Trzeba było przynajmniej dwa razy dziennie statek odwrócić z wiatrem, by nasza załoga mogła odkuć z lodu burtę, kotwicę… Walka o przetrwanie w tych ekstremalnych warunkach trwała miesiąc czasu. O łowieniu ryb wtedy nie można było nawet myśleć. Statek był przechylony do pozycji 38 stopni i tak trwał. Otrzymaliśmy sygnał alarmowy „Człowiek za burtą!”, ale nie byliśmy w stanie nawet pospieszyć z pomocą, bo sami walczyliśmy z nieokiełznanym żywiołem. Na szczęście, pomoc dla trzech rybaków z innego statku nadeszła z lądu i miejscowe kutry wydobyły ich z lodowatej wody. Wtedy, w swojej bezsilności, stojąc na mostku kapitańskim, kiedy zawiodły wszystkie ludzkie i techniczne wysiłki zwróciłam się do Boga w błagalnej modlitwie różańcowej o pomoc.
– I ja w swojej pracy marynarskiej – dodaje st. oficer mechanik – dwukrotnie byłem przekonany, że to są już ostatnie minuty mojego życia. Pierwszy raz na statku „Kaczawa” łowiliśmy śledzie u wybrzeży amerykańskich w pobliżu Nowego Jorku. W czasie mocnej mgły rozbił nas o wiele większy od naszego radziecki statek rybacki. Przez wiele godzin walczyliśmy o utrzymanie naszego statku na powierzchni oceanu, a tym samym o nasze życie. W tym dramacie na wodzie modliłem się do Wszechmogącego Boga o ratunek i nasze życie zostało zachowane. Drugi raz taki moment niebezpieczny był, gdy inny nasz statek osiadł na skałach i przełamał sie. I znów błagalna prośba do Boga, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. W porę nadeszła pomoc helikopterowa i cała nasza załoga statku została szczęśliwie zabrana na jego pokład.
Jeszcze, jako uczeń chojnickich szkół, rano przed lekcjami wstępowałem do kościoła na krótką modlitwę, by mnie Pan Bóg wspierał w czasie późniejszych zajęć lekcyjnych. Ta bezgraniczna ufność Bogu pozostała mi na całe życie.
Teraz, gdy jesteśmy na niedzielnej Mszy św. w swoim parafialnym kościele w czasie Przeistoczenia powierzam w cichej modlitwie trudne sprawy naszego życia małżeńskiego, rodzinnego i zawodowego; zawsze jestem wysłuchany i otrzymuję pomoc od Stwórcy.
Rozmawiał
Bogdan Nowak