Australia i Polonia, Felieton, Polska

Henryk Jurewicz – Kijów – Melbourne w czterech etapach. Cz. 1.


Wspomnienia

Urodziłem się w czasie panicznej ucieczki, kiedy mój ojciec i moja matka musieli ratować życie swoje i dwójki dzieci przed czerwoną zarazą – tylko dlatego, że on był Polakiem, a ona Niemką. To był etap pierwszy naszych ucieczek na Zachód.

Etap 1., rok 1940.

17 września 1939 roku Rosjanie zagarnęli polską ziemię daleko poza Lwów. Wkrótce potem moi rodzice opuścili Kijów, w którym od niedawna mieszkali – zachęceni do przeprowadzki do Lwowa przez mojego stryjecznego dziadka. Piotr argumentował, że Lwów zawsze pozostanie miastem polskim, a wojna zaraz się skończy.

Trasę Kijów – Lwów, pełną wtedy zagrożeń dla życia, ojciec musiał przebyć trzy razy: dwa samochodem służbowym (pracował jako szofer), a ostatni pociągiem, już po odstawieniu auta. Nielegalnie, bo bez formalnego zezwolenia władz na zmianę miejsca zamieszkania lub na podróżowanie. Groza wojenna wiele utrudnia, ale chaos wiele ułatwia.

Miałem się urodzić już po przenosinach, lecz trauma wojennych okoliczności wywołała trochę przedwczesny poród jeszcze w Kijowie. W efekcie mam dwa miejsca urodzenia – rzeczywiste: Kijów i formalne: Lwów, gdzie wydarzenie to zostało urzędowo zarejestrowane.

Rodzice musieli być we Lwowie bardzo ostrożni, aby nie rzucać się w oczy rosyjskim władzom okupacyjnym. Nie mogli się nigdzie oficjalnie zameldować ani zatrudnić – byli nielegalnymi uchodźcami. Ale żyjąc wśród rodaków, mogli się czuć swobodni od sowieckiego systemu. Ojcu dał pracę w charakterze mechanika i kierowcy stryjek Piotr, prowadzący wtedy małą firmę autobusową.

Za kilkanaście miesięcy Rosjanie uciekali ze Lwowa w chaosie. Który to już raz?! Trzeba było się schować gdzieś w mieście na parę dni i potem tylko poczekać do końca wojny. Nadzieja rychłego końca wojennego horroru towarzyszyła bowiem wszystkim i bez przerwy. Ojciec ukrył się w piwnicy pod węglem. Rosjanie szukali go, lecz na szczęście nie zdążyli znaleźć – w swoim obłędnym pędzie na kuszący łupami Zachód. To już wtedy pojawiło się to szokujące “Z” na ich wojskowych pojazdach w napisach: URRA! NA ZAPAD! Zapomnieliśmy?

Nastała okupacja niemiecka – całkowicie różna. Był porządek, wprawdzie uciążliwy i wymuszony przez okupanta, ale reguły gry były klarowne. Kto nie był Żydem i nie angażował się w ruch oporu, stosował się do rozklejanych na murach obwieszczeń, miał szansę przetrwać.

Ojciec dostał pracę w garażach RGO – w agendzie Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Do jego obowiązków należało rozwożenie darów, najczęściej żywności, do sierocińców, obozów pracy i gett na terenie ówczesnej Generalnej Guberni.

Kiedy po trzech latach Rosjanie znów następowali, przerażenie wróciło. Sowieci ojca szukali, jak wielu innych uciekinierów spod sierpa i młota, ale tym razem mieli dużo więcej czasu. Gdybyśmy pozostali we Lwowie, groziłaby nam zagłada na miejscu lub w najlepszym wypadku wywózka na Sybir. Piotr uciekł do Krakowa już pół roku wcześniej.

Więc zaraz potem, jak Niemcy zaprali z działek do pikujących Jaków z czerwonymi gwiazdami w pamiętną noc Wielkanocną roku 1944, rodzice nie wytrzymali i gdy się trochę uspokoiło, ojciec wykorzystał służbowy wyjazd do Krakowa na zaaranżowanie kolejnej ucieczki.

Etap 2., rok 1944.

Załadowaliśmy się na małą ciężarówkę jako suplement do stosu szalików, które miały być dostarczone do Krakowa. Zabraliśmy ze sobą tapczan i najcenniejszą rzecz, którą matka zawsze ratowała z najgorszych opresji: maszynę do szycia marki Singer.

Po drodze trzeba było pokonać wiele posterunków, kontrolujących ruch cofających się sił zbrojnych upokorzonej potęgi germańskiej, ale też przerażoną i zdezorientowaną masę cywilnych uchodźców. Decyzja o przepuszczeniu albo o zatrzymaniu, zależała często od humoru jakiegoś niemieckiego szeregowca.

Mama, ja i siostra byliśmy “towarem” nielegalnie zmieniającym miejsce pobytu, toteż przed każdym posterunkiem chowaliśmy się pod legalnymi szalikami.

Dzień ucieczki został wybrany z premedytacją. 20 kwiecień 44 to 55. urodziny Hitlera. Ojciec domniemywał, że w takim dniu posterunki wzdłuż drogi nie będą tak dociekliwe jak zazwyczaj. Więc, gdy na gębie strażnika pojawiał się cień powątpiewania, wręczał ćwiartkę wódki (z uprzednio przygotowanego zapasu) i składał życzenia zdrowia Hitlerowi oraz sukcesu w panowaniu nad całym światem.

I takim prostym sposobem dojechaliśmy do Krakowa. Niewiele z tej trasy zostało w mojej pamięci. Byłem rzecz jasna za mały, aby zdawać sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa. Pewnie byłem nieznośny, marudziłem i wierciłem się, jak każdy bachor znudzony przydługą podróżą. Zapamiętałem jedynie jakieś wraki samolotów na polach obok drogi, małe lotnisko, dziwny motocykl, bo na gąsienicach, niewybuchy bomb zepchnięte na pobocza i moją złość na matkę, która zadręczała mnie, żebym poobgryzał jabłko starannie do ogonka, ponieważ nie wolno marnować jedzenia.

Tymczasowe zakwaterowanie znaleźliśmy w podkrakowskich Szczyglicach. Podczas upalnego lata wiejskie życie okazało się nie tylko tańsze, ale też i przyjemniejsze.

Szczyglice były biedną wsią, typową dla małopolskich obszarów tamtych czasów: większość chat pod słomianymi dachami, pola niewielkie, jeden niemiecki traktor marki Deutz na całą wieś; młóckę wykonywano cepami. Okolica za to obfitowała pięknem, które zachwycało niejednego pejzażystę – była ona dobrze znana najsłynniejszym artystom Młodej Polski, graniczyła bowiem ze sławnymi Bronowicami z “Wesela”. Często bawiłem się nad przepływającą tam Rudawą, niedzielne majówki urządzaliśmy pod Skałą Kmity, a spod pobliskiego lasu wynosiliśmy kosze opieniek, gdy nadszedł czas grzybowy.

Chłopi mieli tutaj ładne nazwiska: Góralczyk, Maj, Szczęsny, Topola. Ludzie ci, od zawsze zrośnięci z przyrodą, byli bardziej wrażliwi na jej mowę i na codzienne sprawy, niż na groźne sygnały docierające z zewnątrz. Byli prości i bezpośredni. Kiedy trzeba było, pracowali w polu, urządzali wesela i chrzciny i starali się nie wchodzić w drogę nielicznym niemieckim żołnierzom tam stacjonującym przy lotnisku w Balicach. Chłonąłem wszystko z ogromnym zaciekawieniem.

Pośrodku wsi stała krzywo chałupa, zatopiona prawie do okien w ziemi. Mieszkała w niej w zaskorupiałym brudzie złamana w pół staruszka, której lat nikt nie umiał policzyć. Ślepa i głucha. Każdego dnia z innego domu przynoszono dla niej strawę. Nie mogła umrzeć. Rodzice tłumaczyli mi, że musiała zostać w ten sposób ukarana za coś przez Boga. W ten sposób zaczynał się mój elementarz filozofii życia, śmierci i wiary. Litowałem się nad jej mizernym żywotem i jednocześnie bałem się jej wiedźmowatego wyglądu.

Raz potopiłem gospodyni kurczęta, usiłując nauczyć je pływać na podobieństwo kaczątek. Kiedy indziej pijany niemiecki podoficer gonił mnie z pistoletem w ręku, bo wydawało mu się, że usiłowałem ukraść drewniany wózek, pomylony przeze mnie z podobnym, stojącym zwykle na podwórzu gospodarza. Pamiętam matkę zgorszoną, zabierającą mnie siłą spod pobliskiej szopy, skąd rozlegały się śpiewy: “My młodzi, my młodzi, nam bimber nie zaszkodzi; ja z wami, ty z nami, więc pijmy go litrami!” – a potem wyciągającą stamtąd mojego ojca. W szopie akurat pędzono ten specjał przed imieninami Góralczyka. Już tylko z oddali słyszałem: “… używajmy, póki czas, bo za sto lat nie będzie nas…”, a potem: “…siekiera, motyka, bimber, szklanka, w nocy alarm, w dzień łapanka…”.

Próbowałem zaprzyjaźnić się z innymi dziećmi we wsi, chociaż nie było to takie łatwe. Byłem “miastowy”, a więc w ich mniemaniu głupi. Nie umiałem wystrugać gwizdka z wierzbowej gałązki, nie mówiąc już o fujarce, nie umiałem grać w “noża” ani w “strulki”.

Mijało lato i nasz pobyt w Szczyglicach dobiegł końca. Ojciec znalazł pracę, wynajął mieszkanie i przed zimą przenieśliśmy się na Józefińską 2a na Podgórzu, nieświadomi strasznych chwil, jakie czekały tę kamienicę i nas wskutek działań sowieckich wyzwolicieli. („Ruska bomba. Wspomnienia z wojennego Krakowa”, TP nr 5.)

Etap 3., lata 1944 do 1986.

Kilkudziesięcioletnie życie w Polsce to tylko jeden z etapów

Ciąg dalszy nastąpi.

Henryk Jurewicz