Australia i Polonia, Felieton, Polska

Henryk Jurewicz – Kijów – Melbourne w czterech etapach. Cz. 2.


Etap 3. – Polska, lata 1944 do 1986.

Przezywano nas haziajami. Milczeliśmy, bo to kryło moją matkę, Niemkę z osiedleńców na Ukrainie. Trudno się dziwić temu, że Niemcy byli wtedy bardziej znienawidzeni niż Rosjanie. Mama stale ojcu wyrzucała, że w 1944 roku zatrzymał wtedy się w Krakowie, zamiast podążać dalej za Wehrmachtem do jej ojczyzny. Nalegała przy każdej okazji, byśmy tak na wszelki wypadek uczyli się niemieckiego. Ja uczyłem się języka angielskiego.

Ojciec i ja wkrótce zostaliśmy zasłużonymi budowniczymi Nowej Huty. Z konieczności. Ojciec był bezrobotny z “wilczym biletem” za zerwanie akademii z okazji święta przejęcia przez komunistów władzy 22 lipca 1944 roku, a na budowę daru radzieckich towarzyszy – kombinatu metalurgicznego im. Lenina – przyjmowano wtedy wszystkich wykolejeńców. (Warszawa połucziła dla równowagi Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina). Wkrótce zdjęcie Bronisława Jurewicza zawisło w gablocie przed krakowskim dworcem kolejowym jako wyróżnienie dla racjonalizatora, który przysposobił do pracy buldożery Stalince, bo normalnie złom ten nie działał w ogóle. Ja trochę później bliznami na dłoniach i złamanym przednim zębem zarobiłem punkty preferencyjne, umożliwiające mi studiowanie na krakowskiej AGH – przez zatarcie klasowej winy pochodzenia inteligenckiego.

Ale i tak warunkiem uzyskania dyplomu z elektrotechniki było wpierw nabycie umiejętności zabijania ludzi z kałasznikowa i haubicy 122 mm. Oblanie zaliczenia Studium Wojskowego definitywnie kończyło studia cywilne natychmiastowym poborem do wojska. Zaliczenie też nie gwarantowało niczego, dwa lata potem zostałem wezwany do odbycia służby jako oficer zawodowy (bez prawa do odwołania). Akurat zakładałem rodzinę i startowałem do doktoratu, próbowałem więc różnych interwencji – coś jednak zadziałało, do dziś nie wiem co.

Pułkownik Ryszard Kukliński ujawni za parę lat garnizonowe i buforowe przeznaczenie Polski, jako źródła mięsa armatniego dla Czerwonej Armii w jej strategii podboju Europy.

Przez ten cały czas jasne też było dla mnie, czego ta władza nas pozbawia na codzień, przeciwko czemu walczyły dwa pokolenia: w Poznaniu, Gdańsku, Ursusie, Radomiu, kopalni „Wujek”; za co zginęli Janek Wiśniewski i Jerzy Popiełuszko.

Niczego tej kadłubowej Polsce nie zawdzięczam, ani nie czuję śladu żalu po niej. Nie spotkał mnie tam żaden awans społeczny, raczej odwrotnie: ustawiczne poniżanie.

Polski etap muszę podzielić na dwa podetapy: krakowski i opolski, mniej więcej po równo. Nakaz pracy po studiach wymusił na mnie emigrację ze stołecznego (kultury) miasta Krakowa do dziesięciokrotnie mniejszego Opola, co wiązało się z poniesieniem oczywistych strat.

Na tych poniemieckich “ziemiach odzyskanych” wszyscy czuli się nieswojo. Autochtoni nie akceptowali ani polskości, ani ustroju, szukali każdej okazji, by wyjechać do Rajchu – napływowi “haziaje” na wszelki wypadek nie zapuszczali korzeni.

Myśl o ucieczce jeszcze dalej na Zachód towarzyszyła naszej rodzinie, od kiedy tylko pamiętam. Gdy pod koniec jaruzelskiego stanu wojennego pojawiła się szansa, nie wahaliśmy się ani sekundę, jakbyśmy mieli to wszystko dogadane od zawsze. Najpierw do Australii wyjechał mój siostrzeniec przez obóz w Austrii, za nim podążyła jego matka dwa lata później. A potem my, we czworo, zakupiwszy na czerwiec 1986 roku orbisowskie wczasy kempingowe we Włoszech.

Wypchaliśmy naszego czterokołowego grata i dwukołową przyczepkę namiotem, dmuchanymi materacami, składanymi krzesełkami, zapasami jedzenia, itp. W drążku kierownicy ukryliśmy cały nasz majątek: 850 zachodnioniemieckich marek. Pewnego pogodnego czerwcowego poranka trzasnęliśmy drzwiami i z piskiem opon wystartowaliśmy w świat, najpierw do granicy czeskiej. W tym samym dniu mój brat zapakował dzieci i cały swój świat do Malucha, i wyruszył do granicy niemieckiej.

Uznaliśmy nasz dorobek materialny, intelektualny, kulturalny i zawodowy za tak okradziony przez system, że nic nie wart – że może jeszcze czas zacząć wszystko od początku, byle na innych warunkach. Trzeba ratować dzieci przede wszystkim od zaczadzenia ojczyźniano-patriotycznym kłamstwem, ale i też przed przymusową nauką języka rosyjskiego.

Porzuciliśmy na zawsze bez żalu umeblowane własnościowe mieszkania, działki z dopiero co założonymi sadami, szkolne świadectwa, tytuły naukowe, kulturę własnego języka. Dwa lata później wszyscy razem zamieszkaliśmy w melberneńkim Elwood o rzut beretem od siebie.

Etap 4. – Latina – Melbourne, lata 1986 i 1987.

Na granicy w Trieście z dala demonicznie wyglądający celnik z bliska okazał się idealną kopią beztroskiego Rumcajsa – promieniującą zarówno kędzierzawą grzywą, jak i uśmiechem od ucha do ucha. Z tego sympatycznego kompletu usłyszeliśmy ponaglenie: “prego!, prego!…”. Żadnych pytań, żadnego przeszukiwania. “…have a good time, sir…” i tyle! Całkiem niedawny radziecki Wielki Brat by skomentował to tak: bardak, nie ma odwszalni.

Wyglądaliśmy jak karawana objuczonych osłów – poruszaliśmy się tylko trochę szybciej od tych konsekwentnych w swoich poglądach zwierząt. Silnik przegrzewał się, musieliśmy stawać na poboczu, by mu dać mu trochę ochłonąć. Wachlowaliśmy ręcznikami jak bokserowi po ciężkiej rundzie. Z górki zjeżdżaliśmy jeszcze wolniej, bo przegrzewały się hamulce. Korzystaliśmy ze skrajnego pasa autostrad dla niesprawnych pojazdów. W licznych tunelach tego nie było, tam ogromne ciężarówki zadawały nam chwile grozy, a trąbienie odbijało się przeraźliwym echem od kamiennych ścian. Uwięzieni w metalowym pudełku liczyliśmy ostatnie sekundy życia; ja przynajmniej mogłem kurczowo trzymać się kierownicy.

Zaraz za bramą obozu w Latinie zostaliśmy powitani przez kulawego Węgra mieszaniną różnych języków, z której dotarło do nas: “… ne ma problema, ne ma problema…”. Odebrał nam paszporty i zaprowadził do jednego z wolnych pokoi, wydał koce i pościel, bloczki na posiłki, poinformował na migi, gdzie jest jadalnia. Nawet nie zapytał, po co i dlaczego zjawiliśmy się tutaj.

Usiedliśmy na brzegach metalowych łóżek i tak czekaliśmy na jakiś ciąg dalszy, nie wiedząc, czy możemy już rozpakowywać nasz dobytek. Tu przyjdzie nam mieszkać? A gdzież są te hotele, w których kwaterują uchodźców – jak w Polsce do ucha szeptano tylko zaufanym? Nasi chłopcy wybiegli przed barak, by wypytać rówieśników o tutejsze ceny walkmanów i klocków lego. Dzieci barier językowych nie zauważają.

Kiedy przynieśliśmy obiad w znalezionej pod murem skrzynce po owocach, ponury nastrój zniknął w oka mgnieniu. Nigdy nie zapomnę tych rozpromienionych min nad kocherowymi garnkami zapełnionymi zupą pomidorowa, ile kto chce, z chlebkiem, ile kto chce, na pierwsze, ziemniakami z ogromnym skrzydłem indyka z sosem na wierzchu na drugie, i jeszcze na trzecie po pomarańczy dla dzieci do lat osiemnastu – wszystko za darmo, na koszt włoskiego podatnika. Po takiej uczcie postanowiliśmy, że nieprędko damy się stąd wykurzyć.

To było Campo Italiano, a my zostaliśmy profugami.

Ciąg dalszy nastąpi.

Henryk Jurewicz