Australia i Polonia, Felieton, Polska

Henryk Jurewicz – Kijów – Melbourne w czterech etapach. Cz. 3.

Etap 4. – Latina – Melbourne, lata 1986 i 1987.

Szczury pędziły tu żywot dyskretny w szarej strefie, nie manifestując niepotrzebnie swojego dobrobytu. W pokojach się nie pojawiały, mając aż nadmiar pożywienia pod oknami. Bardzo inteligentne i czyste zwierzęta. Miło było patrzeć, jak po ostrej ulewie, która na chwilę wypędzała je na światło dzienne, suszyły w słońcu swoje lśniące futerka, jak wygładzały i wyciskały wodę z sierści.

Zmięte gazety, powtykane do szczelin w ścianach, zupełnie nie przeszkadzały armiom karaluchów swobodnie przemieszczającym się między pokojami – obojętnym na rozgrywające się wokół dramaty, zainteresowanym co najwyżej zasobnością zapasów bohaterów i ofiar.

Stworzenia te skrupulatnie i bardzo skutecznie zapewniały czystość obozowego ekosystemu.

Za miesiąc przenieśli nas do pokoiku w pensjonacie Il Fogliano, przy via Lungomare, z wyjściem wprost na plażę. Tam przezimowaliśmy, łapiąc pracę na czarno, by uciułać na bilety lotnicze do Australii oraz reperować już wyraźnie okrojony wikt.

Fragment obozu w Latinie Fot. archiwum rodzinne

Franka poznałem przy hydrancie z dziećmi ochlapującymi się wodą w czasie upału. Posługiwał się trzema językami płynnie: arabskim, włoskim i polskim; po angielsku akurat zaczynał mówić. Szybko nudził się zabawą, garnął ku dorosłym, zadawał trudne pytania. O niedawną katastrofę lotniczą: dlaczego Bóg jednych zabija, a innych nie? Miał siostrę z wrodzonym porażeniem mózgowym. Matka uciekła od jego ojca, Araba; teraz dla zarobku handlowała papierosami. Córką opiekowała się, jak umiała. Kiedyś wyszła do pracy w polu, zostawiwszy Krysię przywiązaną sznurkiem do łóżka. Franek był w szkole. Dziewczynka jakimś sposobem przesunęła łóżko, wspięła się na okno, wypadła i zawisła. Wtedy przy pompie podszedł do mnie, chyba zainteresowany kimś nowym. Matka biła go za rozmowy z obcymi, chcąc chronić go przed deprawacją. Mieszkaliśmy za ścianą; płacz i jęki Franka, wrzaski jego matki maltretowały nasze sumienia każdego dnia.

Pan Stefan. Stary marynarz na nielegalnej emeryturze. Przypłynął do Włoch łodzią, którą trzymał gdzieś w odległym porcie. Jeździł do niej każdej niedzieli jak do kochanki i sypiał na niej. Nigdy nie miał grosza przy duszy, bo wysyłał wszystko córce w Polsce. Na lekcje angielskiego w obozie chodził każdego dnia 15 km. Był od dwóch lat w kampie, kiedy przyjechaliśmy i pozostał na nim, gdy go opuszczaliśmy. Nikt go nie chciał. Wkrótce po naszym odlocie, znaleziono go martwego na drodze do kościoła.

Para w trakcie romantycznej ucieczki. Ona w ciąży, on obibok i cwaniak, zostawił żonę i dwoje dzieci. Urodziła mu synka, a kiedy okazało się, że dziecko ma wrodzoną wadę słuchu, “kawaler” zrejterował na łono prawej rodziny i ojczyzny.

Sąsiadka pokręciwszy się trochę przy oknie, już po chwili wołała do męża: “Chodź no, Kazek tutaj, bo mi proponują robotę na pół godziny i powiedz temu makaroniarzowi, że jak da dwie dychy, to może przyjść!” Powtarzała też mu stanowczo: “Ja nie emigruję za pracą. Ty mi nawet nie mów, żebym w Australii szła do fabryki. A jak będziesz mnie przymuszał, to ci zrobię dziecko i pójdę na macierzyńskie!”

Żeby dostać wizę do kraju docelowego, trzeba było przejść przez specjalne interview w ambasadzie.
Żaden egzamin, ani matura, ani magisterski, nie był tak ważny, jak to interview. Od decyzji urzędniczki zależało, czy trzeba będzie wracać w pohańbieniu pod władzę ludu pracującego miast i wsi, czy zmienić cel na Kanadę lub Amerykę.

Ambasada australijska dyskwalifikowała ludzi nieprzydatnych, a przede wszystkim przyłapanych na kłamstwach albo nieścisłościach w zeznaniach. Do gabinetu weszliśmy zmrożeni odrzuceniem rodziny przesłuchiwanej przed nami. Przepadł inżynier z dwoma nastoletnimi synami, bo nieprzekonujące okazały się odpowiedzi na pytania o los matki.

Ledwie w czworo zajęliśmy miejsca naprzeciw biurka z urzędniczką, już podpadliśmy. Z moich papierów wynikało, że zajmowałem się kiedyś tłumaczeniem z angielskiego, więc pani przyjęła, że może się ze mną swobodnie porozumiewać. No i rozczarowanie całkowicie dyskwalifikujące. Wydukałem usprawiedliwienie, że specjalizowałem się jedynie w dokumentacjach technicznych, opisach patentowych, artykułach naukowych oraz w instrukcjach obsługi różnych urządzeń. Odczekaliśmy pół godziny, bo dyżurnego ambasadowego tłumacza trzeba było ściągać z pobliskiej kawiarni.

Fot. archiwum rodzinne

Poza sprawdzeniem zgodności ze złożonymi dokumentami, sporo pytań dotyczyło mojej siostry, naszego sponsora, jej możliwości pomagania nam na miejscu.

Magiel przeszliśmy pomyślnie. Myślę, że głównie dzięki sytuacji rodzinnej i wiarygodności zeznań. A przede wszystkim dlatego, że tego ważnego poranka moja lepsza połowa przez przypadek ubrała majtki na lewą stronę.

Aby ochłonąć z wrażeń musieliśmy chwilę posiedzieć na ławeczce w parku. Po drodze w cukierence kupiliśmy sobie nagrody: jedno piwo, jedną coca colę i jedną porcję sernika (kosztowała tyle, co dwa piwa!).

Najważniejsze udało się, ale to był dopiero pierwszy stopień biurokratycznych schodów. Następne to kolejne osiem miesięcy. Włochom się nie spieszyło. Byliśmy tanią siłą roboczą dla regionu. Pięć lat później obozu już nie było, a miasto raziło pozamykanymi sklepami, hotelami, ciszą, pustką, zastojem. Hotel Fogliano z oknami zabitymi deskami stał martwy na brudnej plaży.

Samolotem wypadło nam lecieć pierwszy raz w życiu. Nie ukrywam, że mieliśmy pietra. Wnętrze Boeinga przypominało luksusowy autobus rozdęty do trzeciej potęgi.

Zaraz po starcie serce podskoczyło mi do gardła, kiedy raz po raz rozległo się wycie syren alarmowych, jak sądziłem. Gorączkowo starałem się przypomnieć sobie dopiero co zademonstrowaną instrukcję ratunkową. Lecz przecież napisy ostrzegawcze milczą, a siedzący obok czytają lub dłubią w nosie. Wycie po chwili ustało, ale pojawiło się zaraz ponownie, kiedy lądowaliśmy w stolicy Grecji. Zerknięcie na skrzydła wyjaśniło źródło tego jękliwego dźwięku: serwomotory stateczników, a ja siedziałem tuż nad nimi. Przyglądając się skrzydłom zauważyłem ze zdumieniem, że ogromny odrzutowiec macha skrzydłami, kiedy leci. Nie tak mocno jak ptak, ale jednak dość, by mnie nastraszyć.

Do Melbourne zbliżyliśmy się przed nocą. Gdy koła samolotu piszcząc radośnie potwierdziły dotarcie do celu, odetchnęliśmy z ulgą.

Znudzony celnik pogrzebał chwilę w torbach, do kosza obok kazał wyrzucić zachomikowane tabliczki czekolady i dwa ostatnie jabłka, zerknął na deklarację celną, przybił pieczątki i powiedział: “Thanks”.

Zostało nam tylko parę kroków do jeszcze jednego progu. A tam czekali już siostra i jej syn z żoną oraz jeszcze nienarodzoną Emilką.

Co nas spotka więcej, tego wtedy nikt nie umiał przewidzieć. Niewiele przesadzę, jeśli powiem, że tu, w przybranej Ojczyźnie, doznajemy wiele więcej dobrego niż bylibyśmy – z natury wystraszeni optymiści – w stanie wymarzyć kiedykolwiek w swoich głowach.

Stamtąd

Jeśli mówisz że trzeba zapomnieć
o tym co minęło
i już nigdy nie powróci
to dlaczego ciągle trzymasz
pogięty garnek
stępione nożyczki
stary sweter
i tę poszczerbioną filiżankę
stamtąd

*
Ostatnie wydarzenia znów uaktualniły ten szlak ze Wschodu na Zachód, dobrze wydeptany przez obywateli tej Ziemi, którzy w chwilach trwogi zabierają się za ratowanie życia, dzieciństwa i młodości, miast narażać je na stratę przez miłość do jakiegoś miejsca albo państwa. Na poboczach widziałem niewybuchy, wraki czołgów i porzucone wózki dla dzieci, krew pod stopami, przeżyłem bombardowanie. Ale też spotkałem mnóstwo ludzi pomagających, witających nieswoich z troską – bez różnicy w kolorze skóry czy odzienia.

Nigdzie nie dostrzegłem zasieków z drutu kolczastego z najeżonymi żyletkami – choć przecież wiem, że takie miejsca gdzieś są, były i będą.

Jednak jak złowrogie echo powrócił obsesyjny strach aż do tego odległego zakątka świata, że jeżeli nie pokocham ruskiego cara, to wybuchnie Wojna Światowa.

Henryk Jurewicz