Zastanawiałem się, czy w ogóle poruszać w felietonie temat wyborów na prezesa PZPN. Świat polityki sprawił, że kampanie wyborcze dawno przestały mnie ekscytować i dziś raczej napawają wstrętem. To przykry czas, który po prostu trzeba jakoś przetrzymać. Obietnice, których nie da się zweryfikować, bezpardonowe ataki, połajanki, oszczerstwa, gierki… Zwykle kończy się to wszystko rozczarowaniem postawami ludzi, których się szanowało, lubiło, a teraz – idąc z duchem czasu – najchętniej „wyrzuciłoby się ze znajomych na Twitterze czy Facebooku”.
A tu jeszcze w tych wyborach nie mam przecież prawa głosu, jestem zaledwie biernym obserwatorem, bez najmniejszego wpływu na wynik. 118 delegatów bez mojej pomocy odpowie sobie na proste pytanie kto będzie lepszym sternikiem polskiego futbolu przez następne cztery lata, Zbigniew Boniek czy Józef Wojciechowski.
Zastanawiałem się, czy poważnie traktować wybór przed jakim stają, skoro jeden z kandydatów zachowuje się na tak niepoważnie, by selekcjonować dziennikarzy przed wejściem na swoją konferencję prasową? A wpuszczonym zabrania nagrywać na niej dźwięku czy obrazu i pozwala zadać sobie po jednym pytaniu? W dzisiejszych czasach takie podejście to absolutne kuriozum. Na takie coś nie zdobył się nawet Donald Trump, a ciężko wskazać bardziej kontrowersyjnego kandydata do czegokolwiek.
Rozumiem, że Wojciechowski uległ tu podszeptom kiepskich – lub kierujących się własnym interesem – doradców. Zupełnie jak w czasach gdy jako osoba spoza piłkarskiego środowiska był właścicielem Polonii Warszawa. Gdyby miał wówczas właściwych doradców, zapewne przy tak ogromnych pieniądzach wpompowanych w klub osiągnąłby znacznie, znacznie więcej. Poczynania obecnych marnie wróżą na przyszłość. Ewentualnego prezesa i polskiej piłki.
Kiedy Józef Wojciechowski został oficjalnym kandydatem na prezesa PZPN, postanowiliśmy w „Przeglądzie” potraktować tak jak na to zasługuje oficjalny kandydat. W naszych mediach publikowaliśmy jego oświadczenia, listy czy sport wyborczy pt „Prawdziwy obraz polskiej piłki” choć ciężko było się zgodzić się z tytułem i przesłaniem. Przeciekający dach stadionu, grzyb na ścianach, powyrywane krzesełka, chwasty zarastające trybuny – naprawdę tak właśnie wygląda dziś prawdziwy obraz polskiej piłki, panie prezesie? Jeśli tak to najwyraźniej żyję w Matriksie!
***
Machnijmy na to ręką i zrzućmy to na typowe w kampanii wyborczej przejaskrawienie. Mój problem z Józefem Wojciechowskim polega na czym innym. To bez wątpienia wybitny biznesmenem. Przedsiębiorca dużego kalibru, selfmademan, który sam doszedł do wielkiego majątku. Nie da się zaprzeczyć, że zna się na zarządzaniu wielką firmą. Do tego sympatyczny człowiek. Mile wspominam kilka naszych rozmów. Podczas ostatniej, bodaj na Balu „Forbesa” przed rokiem, był jeszcze zrażony do futbolu. Wspomniał, że zabrał mu zbyt wiele zdrowia. Przyznał, że najogólniej mówiąc nie miał szczęścia do ludzi.
Sukcesy w branży deweloperskiej to jedno, nie mam jednak najmniejszego pojęcia czy byłby dobrym prezesem PZPN. Zamykam oczy, usiłuję wyobrazić sobie związek pod jego rządami i… nie jestem w stanie niczego wymyślić. Mało tego, podejrzewam że i on sam jeszcze tego nie wie. Ani we wspomnianym spocie, ani na konferencji prasowej, ani w wywiadach nie podaje gotowych recept ani błyskotliwych rozwiązań. Może poza rozdaniem klubom w potrzebie pół miliarda złotych z konta PZPN i wyemitowanych obligacji, co zresztą byłoby niemożliwe z powodów prawnych. Poza tym ma być „lepiej niż za Bońka”.
Michał Pol