Kultura, Lifestyle

Najbardziej wzruszające były spotkania z Polonią w Australii

W czasach koncertowych, gdy spotykałem się z Polonią amerykańską, kanadyjską, australijską, niemiecką, angielską, moim największym wzruszeniem było to, że zawoziłem im kawałek ojczyzny. Ale to były inne czasy – wspomina Rudi Schuberth, legendarny wokalista Wałów Jagiellońskich, aktor i satyryk znany z takich przebojów jak “Monika, dziewczyna ratownika”, “Córka rybaka”, “Wars wita”.

Rudi Schuberth Fot. Wikipedia

Rudi Schuberth, który jeszcze niedawno był jurorem znanych i lubianych programów rozrywkowych, ostatnio zdecydował o przejściu na emeryturę. – Im jestem starszy, tym bardziej szukam spokoju. Do emerytury człowiek dorasta, pandemia przypieczętowała plany, z którymi nosiłem się od dawna, by całkowicie zakończyć artystyczną aktywność – mówi.

Rozmawia ze mną ze swojego gospodarstwa agroturystycznego na Kaszubach, które prowadzi wspólnie z rodziną. Ze wzruszeniem zgadza się na opowieść o czasach, gdy „zawoził kawałek rodzimego kraju” Polakom rozproszonym po całym świecie. – Mam dużo pięknych wspomnień związanych z Polonią – mówi rozrzewniony.

***

Pierwszy wyjazd? Oczywiście Stany Zjednoczone. Pojechaliśmy z Grześkiem Bukałą, także z Wałów Jagiellońskich, do Nowego Jorku, a stamtąd do Chicago. To było tak dawno temu, że nawet daty nie potrafię już teraz przywołać. Pamiętam, że to był grudzień, więc biletów lotniczych nie było. Udało nam się złapać dwa na samo Boże Narodzenie. Po wylądowaniu pojechaliśmy do klubu Leszka Świerszcza, zagraliśmy tam, a potem Leszek zabrał nas do siebie. Były to moje pierwsze święta poza domem, spędziliśmy je z rodziną Leszka i… Urszulą Dudziak, która mieszkała piętro czy dwa piętra wyżej w tym samym domu. To była spora niespodzianka dla nas wszystkich. Tylko Grzesiek Bukała cierpiał, bo miał problem z zębami…

W latach 80. wyjeżdżałem z Wałami Jagiellońskimi, później jeździłem też w różnych innych układach towarzyskich – ze Zbyszkiem Górnym, ze śpiewającymi aktorami, ze swoimi produkcjami. Sporo tego było. W USA bywałem najczęściej, ale dla mnie najbardziej wzruszające były spotkania z Polonią w Australii. Rozmawiałem tam z rodakami, dla których Polska była tak odległa, że nie mieli nadziei, by ją kiedykolwiek jeszcze zobaczyć. Pamiętam te bardzo żywiołowe spotkania. To było bardzo dawno, w innym ustroju. Mam nadzieję, że niektórym z tych osób później udało się zrealizować marzenia o odwiedzinach Polski przed śmiercią.

Wydaje nam się, że najlepiej znamy Polonię amerykańską, ale sądzę, że to raczej ona nas lepiej zna. Wielu zachowało żywy kontakt z rodzinami w kraju, cały czas trwa tam ruch migracyjny, wymiana ludzi. W latach 70. i 80. polonijne kluby w Chicago czy Nowym Jorku miały wyjątkową atmosferę – czuliśmy się tam jak w domu, jak w kraju, byliśmy wspaniale przyjmowani, była wielka radość, a czasem i łzy. Przychodzili ludzie, którzy chcieli po prostu posłuchać polskich wykonawców, inni na pamięć znali teksty naszych piosenek. Czasem za nas śpiewali.

Pozostały mi bardzo fajne wspomnienia i pamiątki, a przede wszystkim przyjaźnie, które zawiązały się ponad 40 lat temu i przetrwały do dnia dzisiejszego. Znam trzy pokolenia niektórych polskich rodzin w USA – urosły już dzieci, które mają dzieci. To naprawdę piękne, że część tych relacji rozpoczęła się od jakiegoś naszego koncertu w latach 70.
To były piękne czasy także dlatego, że Polska była szarobura, a tam wszystko było ciekawsze. Raz, pamiętam, w drodze do Australii byliśmy w Bangkoku. To było coś wyjątkowego i nowego. Powiew egzotyki, której wtedy w Polsce nie znaliśmy.

Kiedy o tym teraz myślę, dziwię się, jak to wszystko dawno się działo. W zupełnie innych czasach. Dzisiaj jednak spełniam się już w czymś nowym. Mamy tu na Kaszubach zwierzęta, stawy rybne, hodowlę danieli i pokoje dla turystów. To teraz moja scena.

Jolanta Pawnik

Autor jest dziennikarką, wykładowcą i doradcą medialnym. Entuzjastka nowych mediów. Krakowianka zakochana w rodzinnym Sandomierzu. Autorka książek “Saga rodu Moszczeńskich” i “Sandomierska piłka ręczna”.