Australia i Polonia, Felieton, Opinie, Polska

Nie ujdzie karania, kto by dla próżnej rzeczy użył imienia Jego

fot. pixabay.com

W tym tekście nie użyję ani razu słowa, które najczęściej wybrzmiewa w związku z polskim Kościołem w ostatnich dniach. Bo po co, skoro istnieją sprawy znacznie bliższe sedna? Zwrócenie uwagi na nie nie ma być aktem krytyki, ale przede wszystkim troski.

Obie strony walczące na polskiej scenie politycznej, znalazłszy się w desperackiej sytuacji, zaryzykowały zagrać Kościołem, bez żadnych skrupułów go przy tym wykorzystując jako narzędzie do zadawania szkód przeciwnikowi – do uprawiania nienawiści. Prawa strona liczy na to, że religijność Polaków jest na tyle silna, iż niezależnie od argumentów staną oni w jej obronie, liberałowie zaś na to, że Kościół spowolni prawicę albo wręcz pociągnie ją w dół. Jest to rzeczywiście bardzo kłopotliwy test dla społeczeństwa polskiego. Decydująca jest trafność oceny kierunku i szybkości zmian kulturowych, dokonujących się ostatnio w Polakach. 

Populizm zepsuł zarówno liberałów, jak i prawicę. Liberałowie zgadzają się z tym, że osiągnięcia mają już za sobą, a prawica po zawłaszczeniu wielu haseł lewicowych utraciła swoją tożsamość – przyprawiając sobie rogi w kształcie cudzysłowu. 

Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Ale z życia doskonale wiemy, że bardzo często powiedzenie to nie sprawdza się – ten trzeci staje się ofiarą obu walczących stron. Pewnie Kościół liczył na jakieś korzyści dla siebie, naiwnie zakładając lojalność polityków, ale mocno się w tym przypadku przeliczył. Polityka to bardzo hazardowa, a przede wszystkim niemoralna gra. W wielu państwach hierarchowie brali to pod uwagę, kiedy odłączali Kościół od świeckich struktur władzy. To właśnie do polityków Mojżesz kierował drugie przykazanie Boskie.

Przecież cokolwiek się stanie, Kościół niestety wychodzi z tego pokiereszowany najbardziej i na długo. To wielka szkoda! W sumie nie opłaca się Kościołowi nawet wygrana zwolenników, a w wyborach październikowych do Sejmu nikt już o nim nie wspomni. 

Ostatnie wypowiedzi polskich hierarchów dają jednak nadzieję na przystąpienie duchowieństwa do procesu nawracania się i do spowiedzi przed wiernymi – nie tylko z grzechów ostatnich, ale z odwiecznych. A jeśli ten akt ma się dopełnić, to do zrobienia jest jeszcze bardzo wiele: wyrażenie skruchy, postanowienie poprawy, pokuta, a na koniec zadośćuczynienie poprzez głębokie reformy administracyjne, proceduralne (ich powolność jest paraliżująca) i obyczajowe. Oraz pokrycie strat. Kościół się odklerykalizuje, a od kleru właśnie będzie zależeć, czy przy okazji nie utraci świętości. Postuluje się dopuszczenie oddolnej krytyki oraz zrezygnowanie z zasady bezwzględnego posłuszeństwa i ze zwyczajowego immunitetu. Jednakże niektórzy twierdzą, że taki postulat nie ma żadnych szans i dowodzi wręcz nierozumienia mechanizmu działania tej Instytucji.

Byłyby to zmiany odrodzeniowe z rewizją samej istoty misji i kapłaństwa. Niezależnie od tego, jak bardzo przesadzona i niesprawiedliwa jest obecna opinia o Kościele, jako skutek ataku współczesnego neopogaństwa, taka ekspiacja bardzo się przyda na wstęp do trzeciego tysiąclecia. Szkoda, że nie dokonał on całego procesu wcześniej, zanim padł ofiarą polityków i mediów.

Problem jest jednak o wiele poważniejszy niż czyjeś zyski i straty, mniej lub bardziej wymierne (autorytet, pieniądze, władza). Ponieważ istnieje, oprócz prawicy, liberałów i Kościoła, jeszcze czwarta strona o wiele liczniejsza, ważniejsza i silniejsza. To jesteśmy my – wierzący w Boga. W końcu naszą stawką jest nie byle co, bo zbawienie. A deficyt tego argumentu w nauczaniu o Bogu staje się ostatnio dotkliwie odczuwany.

Kościół traci bezcenny czas na przyziemną politykę, zamiast na Ewangelię dla nas na teraz i na przyszłość. Nam przyjdzie radzić sobie samodzielnie. Kierunkowskaz, targany w różne strony, coraz wyraźniej zatrzymuje się na jednym kierunku. Wierni nie czekają: wychodzą z kościołów po cichu i nie wracają. Przestają przekazywać wiarę dzieciom. W odróżnieniu od partii politycznych religie nie podlegają kadencyjnemu systemowi przydzielania władzy nad duszami. Skutkiem takiej sytuacji może być wysunięcie na pierwsze miejsce bardzo trudnego pytania: jak dar wiary w sobie zachować i zasłużyć na Niebo, ale bez pośrednictwa kapłana?

Świat się tak bardzo zmienił w ostatnich dziesięcioleciach (nie wspomnę już o wiekach), że wszystkie wypróbowane i skuteczne w przeszłości sposoby współżycia religii i polityki przestały działać. Tradycyjne ideologie stają się już passe. Odbierane są jako nieadekwatne naszym czasom, naiwne.

Pasjami czytam wywiady z ludźmi sławnymi, artystami i politykami, biografie i autobiografie. Od wielu lat na pytanie o Bogu pada prawie wyłącznie odpowiedź: wierzę w Boga, ale nie w takim wyobrażeniu, jakie narzuca Kościół – wierzę w Boga jako Pana Tajemnicy Wszechświata, w którym człowiek jest tylko detalem.

Ludziom wykształconym antropomorficzny obraz Boga jawi się znacznie ograniczony. Czy wychodzenie poza ten tradycyjny opis stanowi naruszenie pierwszego przykazania Boskiego? Coraz trudniej jest wierzyć, że opowieści o Raju, o siedmiodniowym stwarzaniu Świata, o niepokalanym poczęciu, o zmartwychwstaniu, o grzechu pierworodnym, o grzesznej miłości*, itp – są czymś więcej niż tylko pięknymi i alegorycznymi moralitetami. Oczywiście godnymi największego podziwu i szacunku jak wiele innych starożytnych skarbów. Szkoda też, że rytuały przypisane do tych opowieści, kiedy te ostatnie przekształcały się w religię, zdają się już nie wzbudzać emocji. 

 Ateiści we wspomnianych wywiadach deklarują się rzadko, potrzeba wiary i duchowości jest bowiem tak bezsporna i stała, jak pytanie o sens istnienia. Elementami niepewności zaś są: w co wierzyć w XXI wieku, jak wierzyć i komu wierzyć? Tylko że teologów już się o to nie pyta.

 Nie mylę religii z modą. Jasne jest dla mnie, że Kościół w kwestiach wiary musi być jak opoka. Bóg jest jeden, religia jedna – zasada ta nie może ulegać żadnym chwilowym trendom kulturowym czy nawet naukowym. Ale przecież wbrew temu czas i tak koroduje wszystkie religie. Na naszej wierze przez niespełna dwa tysiące lat też narosło rdzy grubo. A w niej znalazły się sprawy, które z nauczaniem Jezusa albo z Duchem Świętym niewiele mają wspólnego (m.in. obowiązek celibatu), ale były potrzebne papieżom setki lat temu, w czasie ekspansji na świat, a potem z nadejściem Odrodzenia i Oświecenia. W efekcie chaos i wielość sprzeczności stały się przeogromne. 

Weźmy przykład najbliższy i może najważniejszy. Prześledźmy w czasie, jak zmieniały się treść, znaczenie i numeracja przykazań w Dekalogu (patrz: Biblia Jakuba Wujka, podział augustyński przykazań w Katechizmie Kościoła Katolickiego, Wikipedia). Te kamienne tablice, nie dość, że są spękane ze starości, to jeszcze widać na nich ślady mozolnej pracy dłut różnych – no, przyznajmy szczerze, nie zawsze dostatecznie uduchowionych – “rzemieślników”, raz usiłujących uniwersalizować, a kiedy indziej uaktualniać te piękne przecież zasady życia plemienia mojżeszowego.

Wołania o reformy nie są dla Kościoła żadną niespodzianką od wieków, ale nowa jest sytuacja, całkiem odmienna od jakiejkolwiek w przeszłości. Nigdy nie było nas 7 miliardów, nigdy nie zderzyliśmy się z kombinacją dobrobytu, pokoju, liberalnej demokracji, internetu oraz sztucznej inteligencji. Może dla odświeżającej rewizji (reformacji) chrześcijaństwa pojawiła się teraz nie tylko pilna potrzeba, ale też i wyjątkowa okazja.

Niektórzy mówią, że nadziei trzeba szukać w powrocie do korzeni i w małych, ale coraz liczniejszych społecznościach chrześcijańskich, dla których Kościół pozostaje wiarygodny, wizerunek Boga przekonywujący, a wiara nie jest tylko emocjonalnym uzależnieniem. 

Myślę, że to są w tej chwili najpilniejsze zadania dla duchownych każdego szczebla oraz teologów. Czy mają oni to na agendzie?

Henryk Jurewicz

*To przecież typowy oksymoron – zestaw słów wykluczających się nawzajem, np.: zimny ogień, żywy trup, itp.