Polonia to ambasadorzy Polski w świecie – mówi Bogdan Borusewicz, były marszałek Senatu i wieloletni opiekun spraw Polonii i Polaków za granicą, w rozmowie z Michałem Kłosowskim. W wywiadzie opowiada o wyzwaniach, przed jakimi stoją nasi rodacy mieszkający poza granicami kraju, o działaniach państwa polskiego na ich rzecz oraz o tym, jak zmieniają się kolejne pokolenia polskiej emigracji.

Jak Pan widzi rolę Polonii w świecie?
Przede wszystkim Polonia to nasi rodacy albo osoby, które przyznają się do polskiego pochodzenia. Mają swoje własne problemy, i to jest najważniejsze. Ale faktem jest też, że to, jak się prezentują, wpływa na to, jak miejscowi postrzegają Polskę. Na ogół prezentują się bardzo dobrze. Niestety, zdarzają się także negatywne sytuacje, które nas obciążają.
Jakie to są problemy? Czy są one globalne, czy różne w zależności od kraju?
Jest taki problem globalny: mniejszości zawsze mają problemy z większością i ulegają asymilacji. To normalne – tak jest wszędzie. My oczywiście staramy się temu przeciwdziałać, ucząc języka polskiego, finansując jego naukę, ale też wspierając organizacje polonijne i Polaków za granicą. Trzeba tu jednak rozróżnić Polonię i Polaków za granicą. Szczególnie zaś tych, którzy zostali na Wschodzie w wyniku przesunięcia granic po II wojnie światowej. Oni często nie chcą być określani jako Polonia. W różnych krajach występują więc różne problemy.
Gdzie te problemy są dziś największe?
Najtrudniejsza sytuacja jest dziś na Białorusi. Dyktatura niszczy tam polskie organizacje. Nie tylko dlatego, że są polskie, ale przede wszystkim dlatego, że są demokratyczne. To ostatnie bastiony demokracji. Przykład? Andrzej Poczobut – nie tylko był więziony, ale nadal przebywa w więzieniu. Są też inni działacze polonijni, a nawet duchowni. Jest np. ksiądz katolicki, bez wątpienia Polak, który jest w takiej właśnie sytuacji.
Problemy są też oczywiście w Rosji, chociaż nie aż takie jak na Białorusi. Polacy są tam rozsiani po całym terytorium dzisiejszej Rosji. Ale Białoruś to najgorszy przypadek. Poza tym różne kraje – różne sytuacje. Na przykład Brazylia.
Brazylia?
W Brazylii żyje kilka milionów ludzi pochodzenia polskiego, potomków emigracji „za chlebem” z przełomu XIX i XX wieku. W większości utracili język polski. Zasymilowali się, wtopili w kulturę lokalną. W 1938 roku ówczesny prezydent Brazylii zlikwidował wszystkie szkoły mniejszości narodowych. Oficjalnie z powodu niemieckiego zagrożenia nazistowskiego, ale dotknęło to też Polaków, Włochów i innych.
Skutkiem tej polityki nasi rodacy w Brazylii w dużej mierze stracili język. Podobnie w Kazachstanie. Tam też próbujemy odbudować nauczanie polskiego – wysyłamy nauczycieli, wspieramy szkoły, parafie, organizacje.
Czy są też pozytywne przykłady?
Oczywiście. W Wenezueli, w Caracas, powstała niedawno organizacja ucząca języka polskiego. Spotkałem się z panią, która ją założyła – to zawodowa nauczycielka. Zgromadziła osoby polskiego pochodzenia i tych, którzy po prostu chcą się uczyć naszego języka.
Inna sytuacja jest jednak na Litwie. Tam szkolnictwo polskie istniało przez cały okres powojenny, nawet w czasach ZSRR. W czasach, gdy zajmowałem się Polakami na Wschodzie, przekazywaliśmy olbrzymie środki na ten cel. Kilkanaście lat temu, co roku po 30 milionów złotych – tylko na Litwę. Także na Białoruś, kiedy było to jeszcze możliwe.
Co z tymi miejscami, gdzie nie można wspierać Polonii oficjalnie?
W takich przypadkach staramy się pomagać w inny sposób. Ogólnie rzecz biorąc – nie zostawiamy naszych rodaków na pastwę losu. Choć oczywiście nie wszędzie nasze interwencje są skuteczne. Ale jednak dyktator Łukaszenko wie, że dopóki nie zwolni Andrzeja Poczobuta, nie ma mowy o jakimkolwiek uregulowaniu relacji.
A jak wygląda sytuacja Polonii np. w Australii?
W Australii jest zupełnie inaczej. Nie graniczymy z nią, nie ma bezpośredniego kontekstu politycznego. Wcześniej podstawą działalności polonijnej była emigracja polityczna, zwłaszcza z II Korpusu. Ale to już się skończyło w połowie lat 90. Teraz pracujemy z innym pokoleniem.
Jak Pan ocenia politykę państwa polskiego wobec Polonii od 1989 roku? Co się udało, a co wymagałoby zmian?
To ogromny temat, ale w skrócie: udało się wesprzeć Polonię i robimy to co roku. Od początku lat 90. przeznaczane są na to duże środki. Część z tych pieniędzy szła przez Senat. Gdy PiS przegrał wybory do Senatu, te fundusze zostały odebrane, ale teraz wróciły.
Oprócz tego poszczególne ministerstwa finansują działalność polonijną. To przede wszystkim MSZ, Ministerstwo Edukacji i Ministerstwo Kultury. W ubiegłym roku budżet państwa na te cele wyniósł ok. 260 milionów złotych. Widać, że to skuteczne działanie.
Czy wysyłacie też nauczycieli z Polski?
Tak, wysyłamy nauczycieli kształconych w Polsce na kontrakty, aby właśnie za granicą uczyli języka wśród Polonii. Kilkudziesięciu pracuje na całym świecie, np. w Brazylii, tam jest kilkunastu. To bardzo skuteczny sposób na odtwarzanie języka.
A co ze zmianą pokoleniową?
To jest istotna sprawa. Po wojnie działała emigracja polityczna, byli patrioci najwyższego rzędu, działający bez wsparcia Polski, często za własne pieniądze. Potem nadeszło pokolenie ich dzieci, a dziś mamy pokolenie wnuków i prawnuków. W Senacie wspieramy tę zmianę pokoleniową – inwestujemy w kształcenie i wyławianie nowych liderów. I niekoniecznie muszą to być osoby mówiące po polsku.
Czyli Polonia się zmienia, ale język nie zawsze jest zachowany?
Tak. Trzecie pokolenie w dużej mierze traci język. Uczą się go potem ponownie dzięki organizacjom polonijnym. W Brazylii czy Argentynie to np. raczej typowe. Inaczej w Ameryce Północnej, bo tam emigracja jest świeższa. W Wielkiej Brytanii mamy jeszcze potomków II Korpusu czy Polskich Sił Zbrojnych – wielu z nich mówi po polsku. Przykład? Jan Vincent-Rostowski – urodzony w Wielkiej Brytanii, mówi świetnie po polsku. Kilku takich ludzi wróciło do polskiej polityki. Ale z pokolenia na pokolenie liczba osób znających język maleje.
Wspomniał Pan Marszałek o Polonii w okresie PRL-u. Muszę więc skorzystać z okazji i zapytać: jaką rolę odegrała Polonia w Solidarności?
To temat na grube dzieło… Naprawdę. Ale temat fascynujący i bardzo ważny. Oczywiście trochę inny niż główny nurt opowieści o Polsce tamtych lat, ale bez Polonii, tej aktywnej, zaangażowanej, nasza historia wyglądałaby inaczej. Polonia wspierała nas jeszcze wcześniej – w czasach podziemia. I to nie była tylko pomoc symboliczna. To były konkretne osoby, konkretne relacje, które przetrwały przez lata. Często byli to ludzie dobrze umocowani w lokalnych elitach politycznych lub związkowych.
Na przykład szef chadeckich związków zawodowych w Europie był Polakiem. Podobnie jak lider struktur pocztowców w jednym z dużych wolnych związków zawodowych. Mieliśmy wsparcie z wielu stron. We Włoszech działał wtedy Jan Gawroński – już jako polityk włoski – i też się bardzo angażował. Biuro zagraniczne Solidarności, prowadzone przez Bogdana Lissa, opierało się właśnie na takich kontaktach.
Ludzie pochodzenia polskiego, często już z obywatelstwami innych krajów, bardzo nam pomagali. Muszę tu wspomnieć o Janie Nowaku-Jeziorańskim w Stanach Zjednoczonych. I choć nie chcę wchodzić w ten temat zbyt głęboko, nie sposób nie wymienić Zbigniewa Brzezińskiego czy Richarda Pipesa. Ten ostatni, polski Żyd, też nas mocno wspierał. Działali oni w różnych kręgach politycznych, ale współpracowali.
To wsparcie płynęło głównie ze Stanów Zjednoczonych?
Zdecydowanie z USA i Europy Zachodniej. Ameryka Południowa nie miała wtedy takiego znaczenia jak dziś. Inna była geografia zaangażowania.
W czasie jawnej Solidarności, czyli po 1980 roku, była też fala emigracji. Szacuje się, że wyjechało wtedy nawet 700 tysięcy osób. Część z nich pojechała na studia, część z myślą o powrocie… chociaż realnie większość nie wróciła. To była zupełnie inna emigracja niż dziś. Wtedy droga z Polski wiodła w jedną stronę. Z czasem ta „nowa emigracja” zaczęła dominować w środowiskach polonijnych. W Australii, w RPA, w Wielkiej Brytanii, Irlandii sytuacja się zmieniała. Polska się zmieniała.
Jak Pan Marszałek ocenia dziś działania mediów i instytucji polonijnych? Często działają dzięki wolontariatowi i entuzjazmowi.
Media są bardzo ważne, szczególnie te polonijne. Pytanie, na ile jeszcze istotne są media papierowe. Moje pokolenie jest przyzwyczajone do druku, ale dziś inwestujemy bardzo dużo w media elektroniczne.
Działa specjalna fundacja podległa MSZ, która finansuje media zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Czy to daje efekty? Trudno powiedzieć. Sprawozdania są świetne, ale to, co realnie się dzieje, bywa trudniejsze do uchwycenia. Wierzę jednak, że to wszystko podtrzymuje więź z Polską. Dziś Senat koncentruje się na dwóch rzeczach: młodzieży i mediach. Młodzi powinni przejmować odpowiedzialność w organizacjach polonijnych, a media są dla nich naturalnym środowiskiem działania.
A jaka będzie przyszłość tych relacji między Polską a diasporą? Polska staje się coraz atrakcyjniejszym miejscem do powrotów, np. dla naukowców.
Polska stała się krajem zamożnym. I to zmienia wszystko. Możemy sobie pozwolić na finansowanie różnych działań i robimy to. Każdego roku przeznaczamy ok. 250 milionów złotych na projekty polonijne. To jest ćwierć miliarda złotych rocznie i planujemy to na całą kadencję. Staramy się, żeby te pieniądze były przeznaczane na działania rzeczywiście skierowane do Polonii. To nie są fundusze „na kościół” tylko na działania polonijne. Jeżeli ktoś składa wniosek o sfinansowanie rynny w kościele, to pytam: „Czy jest tam polska szkoła? Nie? A polska msza? Też nie?” – No to pieniędzy nie będzie.
Nasze wsparcie przynosi efekty. Wystarczy spojrzeć na Litwę: szkoły, przedszkola – wiele z nich zostało wyremontowanych – język polski utrzymuje się tam do dziś. Na Białorusi i Ukrainie także inwestowaliśmy, choć tam sytuacja jest trudniejsza. Niestety, część majątku została przejęta przez reżim, ale mam nadzieję, że kiedy reżim się zmieni, to go odzyskamy. Jednak warto było inwestować. Choćby po to, żeby przez jakiś czas w danym miejscu uczono języka polskiego. W niektórych regionach Ukrainy czy Litwy to przetrwało; gdzie indziej już niestety nie.
Rozmawiał: Michał Kłosowski
Źródło: DlaPolonii