Czym jest nadzieja? Jak pisał ks. Prof. Józef Tischner – nadzieja wyrasta z jakiejś życiowej próby i jest na nią odpowiedzią.
Kiedy już mogłem, po operacji, wychodzić ze szpitala, siadywałem na ławce przed budynkiem. Każdego dnia mijały mnie setki ludzi, którzy przyszli odwiedzić swoich bliskich. Obserwowałem, jak się zachowują. Niektórzy, przez telefon komórkowy relacjonowali innym członkom rodzinny stan najbliższych im osób. Często mówili podniesionym głosem, jakby sami siebie chcieli przekonać, że bliscy powrócą do zdrowia. „Tak, tak lekarze powiedzieli, że jest nadzieja” – wykrzykiwali na całą okolicę. Inni, nerwowo palili jednego papierosa za drugim wpatrzeni z rezygnacją w jeden punkt.
Często przysiadała się do mnie kobieta, której córka po drugiej już operacji przeszczepu wątroby leżała na tym samym oddziale co ja. Mogła być w moim wieku. Pochodziła spod Kielc. W Warszawie pomieszkiwała u znajomych sióstr zakonnych, bo jak stwierdziła, nie było jej stać na hotel. Przychodziła do córki codziennie, zaraz po rannym obchodzie, a wychodziła późnym popołudniem. Licząc średnio, osiem godzin każdego dnia. Na ogół nie rozmawialiśmy. Raz tylko, kiedy być może stwierdziła, że może mi zaufać, albo czuła potrzebę wygadania się, opowiedziała mi jej historię. „Wie pan, ona ma dopiero dwadzieścia cztery lata i jest już po drugim przeszczepie wątroby. Pierwszy przeszczep jej organizm odrzucił. Przychodzę do niej każdego dnia, żeby ją podtrzymywać na duchu, bo często jest taka zrezygnowana. Nie chce jeść. Powtarza za to, że nie ma dla niej nadziei”. Opowiadała mi dalej, jak ją karmi i przekonuje, że nie wolno tracić nadziei, nawet w beznadziejnych – z pozoru – sytuacjach. Któregoś dnia zobaczyłem ją uśmiechniętą. Jak tylko mnie dostrzegła krzyknęła – „Wie pan, córka je i dobrze się czuje. Jest nadzieja, że wróci do zdrowia”.
Wtedy właśnie, w szpitalu im. Dzieciątka Jezus w Warszawie doświadczyłem egzystencjalnie, czym jest nadzieja i czym może być jej brak. Jest ona tym słowem, które rozświetla mrok naszej egzystencji, zmniejsza niepewność jutra, łagodzi ból w chorobie. Sprawia, że pomimo odczuwalnej kruchości ludzkiego życia i niepewności względem ludzi, zakochujemy się i dajemy życie nowej istocie. Czy gdybyśmy nie mieli nadziei, że nasze dziecko będzie zdrowe i powiedzie mu się w życiu, to powoływalibyśmy je na ten świat? To właśnie nadzieja motywuje nas do działania, że coś co zaplanujemy nam wyjdzie, inaczej trwalibyśmy w mroku rozpaczy, który jest niczym innym jak bez-nadzieją. Brakiem nadziei. Ona sprawia, że przykuty do łóżka chory decyduje się na bolesną często terapię, a lekarz na określony sposób leczenia. Obaj mają nadzieję, że przywrócą one mu zdrowie. Uczeń, który kuje po nocach, ma nadzieję, że jego wysiłek zaowocuje zdanym egzaminem. Bezrobotny ojciec, stojący w kolejce w pośredniaku, ma nadzieję, że znajdzie wreszcie pracę, która pozwoli mu na zapewnienie rodzinie utrzymania. Gdyby jej nie miał, co byłby wart jego wysiłek?
Jak pisał ks. Prof. Józef Tischner – nadzieja wyrasta z jakiejś życiowej próby i jest na nią odpowiedzią. Dopiero w chorobie to pojąłem. I właśnie dlatego, że wymaga pewnego wysiłku jest zaprzeczeniem fatalistycznego pseudo optymizmu wyrażającego się w powiedzeniu – „jakoś to będzie”. Jakoś, czyli jak? Kto lub co ma o tym zdecydować, co jest dla mnie dobre, a co nie? Jakim prawem ma o tym decydować? Nadzieja jest immanentnie związana z zaufaniem do kogoś i na niego skierowana. Z zawierzeniem komuś. To jest jej drugi aspekt. Personalistyczny. Dla jednych będzie to człowiek. Matka, ojciec, rodzeństwo, lekarz, przyjaciel itd. Dla mnie, chrześcijanina tym najważniejszym Kimś, w czasie próby jaką jest moja choroba, jest Bóg. Kiedy zwijałem się z bólu, po operacji, często zadawałem sobie pytanie, co to dla mnie znaczy, że Mu ufam, że pokładam w Nim nadzieję? Nie ogólnie, ale konkretnie, tu i teraz. Pytałem Go jaki sens ma dla mnie choroba? Co dla mnie znaczy?
Odpowiedź znalazłem w cudownej scenie z Ewangelii św. Marka. (Mk.5) Kiedy Jezus był nad jeziorem przyszedł do niego Jair, przełożony pobliskiej synagogi, którego córka dogorywała. Ujrzawszy Jezusa upadł Mu do nóg i prosił Go, by tylko położył na niej ręce „by żyła i ocalała”. Zgromadzeni wokoło ludzie przekonywali Jaira, że już nie warto, bo jego córka nie żyje i wyśmiewali się z niego. Jezus zaś zapewnił go i zgromadzonych ludzi, że dziecko nie umarło tylko śpi. Pomimo drwin tłumu, Jezus wszedł do domu Jaira i ująwszy dziewczynkę za rękę, rzekł do niej „Talitha kum”, to znaczy „dziewczynko, mówię ci wstań”. I dziewczynka natychmiast wstała i chodziła, sucho relacjonuje Ewangelista. Jair zawierzył Jezusowi w godzinie największej próby, choć jego nadzieja – po ludzku – wydaje się irracjonalna i pozbawiona podstaw.
Podobnie jak Jair, prosiłem Go o to bym wyzdrowiał, ale co będzie jeśli On napisał dla mnie inny scenariusz? Miałem i mam nadal takie chwile, że i taki wariant należy brać pod uwagę. Takie jest bowiem życie. Odpowiedź jaką uzyskałem, jest w sumie prosta. On nie pozwoli, by choć jeden włos spadł z mojej głowy, bez Jego woli. A jeśli taka właśnie będzie Jego wola ? No cóż, warto było choćby przez to przejść, by właśnie to zrozumieć. I o tym napisać. Przecież po Golgocie nastąpił niedzielny poranek Zmartwychwstania.
Antoni Styrczula
antoni.styrczula@interia.pl
Tekst pochodzi z bloga Antoniego Styrczuli blogas24.pl
Autor o sobie: Opinii publicznej kojarzę się jako rzecznik prasowy Prezydenta RP, a także dziennikarz radiowo-telewizyjny i prasowy. Od wielu lat zajmuję się szkoleniami i doradztwem w zakresie public relations i marketingu politycznego. Jestem ekspertem w kreowaniu wizerunku firmy w e-przestrzeni i social mediach oraz zarządzaniu informacją w sytuacjach kryzysowych. W wolnych chwilach podróżuję. Przede wszystkim do Azji.