Bez respektu
Masternak to odważny autor, który nie czuje przed nikim respektu, więc nie boi się pójść wbrew opiniom przyjętym za jedynie słuszne. Świetnie się czyta jego teksty o literaturze, bo mają one zalety, jakich próżno szukać w podobnych dziełach uniwersyteckich literaturoznawców. Przede wszystkim autor Chmurołapa ma własny kanon literacki, w którym mieszczą się Bohdan Zadura czy Henryk Bereza, ale także na przykład mało komu znany Sławomir Rudnicki, poeta piszący klasyczne sonety, które Masternak porównuje z twórczością noblisty Seamus’a Heaney’a.

Zachwycając się świeżością twórczości Rudnickiego, Masternak przy okazji wspomnienia o zanikaniu nurtu polskiej poezji klasycznej, mimochodem pisze, że nie bardzo ceni Rymkiewicza, a twórczość Wojciecha Wencla ocenia jednoznacznie – jako „kuriozum”.
Masternak osadza samego siebie w nurcie twórców ludowych, który – jak pisze – jest w zaniku, z czym akurat się nie zgadzam, bo co rusz pojawiają się pisarze do niego zaliczani, choć pewnie sami tak by o sobie nie powiedzieli. Autor Scyzoryka to syn ziemi kieleckiej, tej ziemi, która wydała choćby Adolfa Dygasińskiego, Stanisława Piętaka i… Jacka Podsiadłę. Tak, tak, jak pisze Masternak, wszyscyśmy ze wsi. Sam uważa, że wyrósł na pisarza dzięki Władysławowi Orkanowi, esej o autorze Komorników to jeden z najbardziej osobistych tekstów w książce.
Zabawne, jak nisko Masternak ceni polską krytykę, ale w tym nie jest oryginalny, od dawna wiadomo, że polska krytyka literacka właściwie nie istnieje, a jeśli komuś wydaje się, że istnieje, to po prostu nie potrafi rozróżnić promocji od krytyki. Rebelianci… mają podtytuł „Teksty o literaturze”, ale to w gruncie rzeczy książka o samym Autorze, o jego rozumieniu literatury, jego osobistych wrażeniach z lektury pisarzy znanych, ale głównie tych zapoznanych, którzy w opinii Masternaka zasługują na uwagę, bo w niczym nie ustępują tym, których lansują media mainstreamowe.
Zdarza mu się pośmiać z autorów, którzy są znani, bo są znani; można odnieść wrażenie, że Masternak – swoją drogą – świetny piłkarz, kapitan drużyny polskich pisarzy, traktuje literaturę jak futbol, o którym się często mówi, że „nazwiska nie grają”.
Drużyna marzeń Masternaka – w szerokim składzie – wygląda następująco: Henryk Bereza (kapitan), Bohdan Zadura, Marian Pilot, Ryszard Smolak, Antoni Pieńkowski, Maciej Robert, Karol Maliszewski, Krzysztof Lisowski, Krzysztof Gryko, Michał Sobol, Krzysztof Szeremeta, Sławomir Rudnicki, Grzegorz Musiał, Ryszard Szuber, Sławomir Shuty, Jan Grzegorczyk, Paweł Leśniak, Paweł Czapczyk, Piotr Goszczycki, Kazimierz Brakoniecki, Zbigniew Kozłowski, Olgerd Dziechciarz, Piotr Marecki i Paweł Orzeł, zaś mocno okrojona drużyna kobieca, to: Olga Lalić-Krowicka, Marta Syrwid, Ewa Kozłowska i Irmina Kosmala.
Masternak chętnie rotuje składem, nie boi się stawiać na młodych i specjalnie nie preferuje jednego gatunku – grają u niego mniej więcej po równo prozaicy i poeci. Może tylko zbyt po macoszemu traktuje drużynę kobiecą, a przecież żeński futbol jest widowiskowy i wróży mu się wielką przyszłość.
Wyjątkowa książka autora, który nie kryje, że kocha literaturę i wciąż w nią wierzy, a co najważniejsze, mimo sukcesów, jakie niewątpliwie osiągnął, za grosz nie znajdzie się u niego zmanierowania; doprawdy, nie wiem, jak on się uchował w tym naszym do cna zmanierowanym światku literackim?
Zbigniew Masternak, Rebelianci i komedianci. Teksty o literaturze, PIW, Warszawa 2021.
Kolejny koniec świata
Tak, to książka o końcu świata. Ale bez obawy, da się go przeżyć. Wszyscy przeżyliśmy już sporo takich końców – więc można się przyzwyczaić, albo i zobojętnieć. Jak to będzie wyglądać? Być może podobnie, jak opisał to Jonas Lüscher: funt, dolar, juan, euro (niepotrzebne skreślić) nagle osłabnie, co spowoduje, że w jednym z ważniejszych państw upadną banki, zaraz po nich gospodarka, a to już spowoduje reakcję łańcuchową, czyli kryzys na światową skalę. I zostaniemy opuszczeni przez wszystkich, jak nie przymierzając truchło na – nomen omen – pustyni. Uratują się tylko ci, którzy trzymają swoje oszczędności we frankach (nie mylić ich z tymi, którzy we frankach mają kredyty).
Może właśnie dlatego Wiosnę barbarzyńców napisał Szwajcar, bo kto, jak nie Szwajcarzy, których gospodarka nie daje się żadnym kryzysom, zna się na nich lepiej; a znają się bez wątpienia, skoro potrafią ich unikać. Dawno nie czytałem tak precyzyjnie napisanej książki, tu nie ma żadnych zbędnych wątków, żadnego dodatkowego 30 procent w gratisie; jest główny bohater, Preising, właściciel firmy telekomunikacyjnej, który opowiada narratorowi, jak wyglądał koniec świata z jego perspektywy, jako przypadkowego uczestnika wesela w luksusowym ośrodku w oazie na Saharze i jest szereg znakomicie skomponowanych postaci, z którymi się styka.
Główny bohater przypomina Kandyda, który niesiony falą wydarzeń jakoś specjalnie w nic się nie angażuje, co wygląda na najlepszą możliwą metodę radzenia sobie z życiem – inna sprawa, że po prostu miał szczęście odziedziczyć rentowny interes, a miał w sobie tyle rozsądku, żeby go nie spieprzyć. Czy da się go polubić? Chyba tak, choć jakoś specjalnie nie zabiega o nasze względy: „Jego liberalizm był relatywizmem łagodnym, przywodzącym na myśl basen dla małych dzieci z wodą o temperaturze ciała. Niemniej jednak podczas naszych spacerów zawsze wykazywał skłonności do chowania się za etyką cnoty, niczym ksiądz za monstrancją”. Równie znakomitych zdań jest tu mnóstwo, z chyba najistotniejszym, morderczo celnym: „W czasie gdy Preising spał, upadła Anglia”. Proszę sobie wyobrazić, że to znakomite zdanie nie zaczyna książki, co świadczy o tym, że autor czuje się mocny, skoro może sobie pozwolić na szafowanie takimi perłami.
Jest w tej książce miłość, jest zniechęcenie światem, jest bogactwo, jest bieda, jest bezradność, jest życiowa klęska, jest gwałt i przemoc, jest poważna krytyka społeczna, jest kpienie z młodości, ale są i trafne sądy o systemach gospodarczych, monetarnych, i Bóg jeden raczy wiedzieć, czego tu nie ma, a wszystko to zapięte na ostatni guzik (ta metafora nie pada tu przypadkowo, bo pisarz za pomocą właśnie guzika znakomicie pokazał niezdecydowanie głównego bohatera), niczym notacja w kompozycjach Mozarta. Chapeau bas, inny autor wypichciłby z tego opasłą kolumbrynę na 700 stron, Lüscher poradził sobie z tymi tematami na raptem 126.
Miłosz pisał, że świat skończy się po cichu, Lüscher, że niespodziewanie, a mnie się zdaje, a wniosek ten wysnułem głównie dzięki jego książce, że temu końcowi towarzyszyć będzie przeciągły zgrzyt – podobny do tego, który słyszy się, gdy w wyniku nadmiernej eksploatacji posłuszeństwa odmawia jakaś skomplikowana maszyna.
O dziwo to jest bardzo zabawna książka, ale gdyby chcieć na jej podstawie nakręcić film, jak sądzę, byłby on wybitnie dołujący. Słowa uznania należą się tłumaczowi Ryszardowi Wojnakowskiemu, który przybliżył polskiemu czytelnikowi kolejnego świetnego autora, a uczynił to w sposób na tyle znakomity, że nie mam wątpliwości, iż stworzył kongenialny przekład, bo trudno mi sobie wyobrazić, by oryginał był jeszcze lepszy. Gorąco polecam!
Jonas Lüscher, Wiosna barbarzyńców, przełożył Ryszard Wojnakowski, Wydawnictwo OD DO, Łódź 2021.
Dziennik rozpadu Sebastiana
To jest książka, którą powinno się czytać w ten czas, którym właśnie się „cieszymy”, czas wyczekiwania, aż szaleństwo tego świata minie. Kiedy on pisał swój dziennik, też zapanowało szaleństwo, z pewnością dużo bardziej doskwierające niż to, które nam teraz doskwiera. Nie wiem, czy uznać to można za pocieszenie. Ten dziennik to studium rozpadu świata, który wydawał się stabilny. Przypomina dziennik Klemperera, Żyda, który przetrwał II wojnę światową w hitlerowskich Niemczech; Mihail Sebastian (wł. Joseph Hechter) miał identyczną sytuację, wszak Rumunia, podobnie jak Niemcy, stała się piekłem dla Żydów.
Jak u Klemperera, jest to prowadzony skrupulatnie rejestr kojonych szykan, jakie spotykają naród żydowski, utrapienia duże (np. nakaz noszenia gwiazdy Dawida), towarzyszą małym, wręcz brzmiącym humorystycznie, jak nakaz konfiskaty nart. Przykro się czyta, jak Sebastian odkrywa, że przyjaciele przestają być przyjaciółmi, jak ludzie się od niego odsuwają, jak zaciska mu się pętla na szyi. Potem – jakby zła nie było dość – wybucha wojna i Sebastian zauważa podziw swoich przyjaciół dla Niemców; pisze: „Ani przez chwilę nie przychodzi do głowy tym obiektywnym ludziom, że niemieckie zwycięstwo oznacza niewolę, niewolę dla nich samych. Różnica polega jednak na tym, że dla nich będzie to niewola, a dla nas – śmierć – jest to różnica, która zupełnie zmienia sposób widzenia spraw”. Niby się dziwi, ale sam przyznaje w pewnym miejscu: „Nie ma w tym naddunajskim kraju sprzeczności nie do pogodzenia”.
Właśnie wtedy, w godzinie próby, nie odcina się, nie stosuje mimikry, tylko solidaryzuje się ze swoim narodem: „Gdzieś tam, na słonecznej i ocienionej wyspie, w warunkach zupełnego spokoju, pełnego bezpieczeństwa, całkowitego szczęścia, może byłoby mi wszystko jedno, czy jestem, czy nie jestem Żydem. Ale teraz, tutaj, nie mogę być kimś innym. I myślę, że nawet tego nie pragnę”. Pisał to ktoś, kto wiedział, co się dzieje w Rumunii, w której dokonywano regularnych, masowych pogromów Żydów, i to nie były pojedyncze stodoły, ale tak jak w Bukareszcie czy Jassach, mordowano na ulicach, w parkach, w domach, w pociągach – dziesiątki tysięcy ludzi – a mordy te organizowało rządzone przez nacjonalistę generała Iona Antonescu Państwo Rumuńskie. Może warto w tym miejscu dodać, że twórca rumuńskiego mistycznego Ruchu Legionowego i jego zbrojnego ramienia Żelaznej Gwardii, Corneliu Zelea Codreanu, tak naprawdę nazywał się… Korneliusz Zieliński i pochodził z polsko-niemiecko-mołdawskiej rodziny z Bukowinie; do dziś w tej części Rumunii wciąż jest sporo polskich wsi.
Mihail Sebastian, niezwykle utalentowany młody człowiek, dramaturg, prozaik, tracił najlepszy lata twórczego życia, ocierał się o śmierć, ale chciał żyć, chciał kochać i kochał, chciał pisać i pisał, chciał, żeby coś po nim zostało i zostało (m.in. pięć powieści, cztery dramaty – piąty nieukończony), ale zostawił również strach, którym żył wiele lat i który wyczuwamy na stronach jego dziennika. Nie miał tyle szczęścia co jego przyjaciel Ionesco, któremu udało się wyjechać z kraju, musiał zostać i obserwować, jak rośnie nienawiść do Żydów i dokonuje się Holokaust.
Los bywa okrutny, ale w przypadku Sebastiana był wyjątkowo wredny, bo kazał mu zginąć we wrześniu 1944 roku, już po wszystkim, co najgorsze – tak mu się pewnie zdawało – czyli pod kołami ciężarówki, w której jechał jeden z radzieckich wyzwolicieli. Nie wiem, czy byłby zadowolony, gdyby wiedział, że będzie znany głównie ze swego dziennika, a ten przecież prowadził nie dla sławy, ale głównie dla bieżącego zapisywania pomysłów, dopiero z czasem jako jedyne miejsce, gdzie może szczerze napisać, co myśli o okrucieństwach otaczającej go rzeczywistości.
Vasile Popovici napisał: „Po przeczytaniu Dziennika nie można pozostać tym, kim się było. Problem żydowski staje się twoim własnym. Ogromne poczucie wstydu rozpościera się nad całym okresem kultury narodowej i historii, a jego cień kładzie się również na tobie”. Te słowa są skierowane do czytelnika rumuńskiego, ale pasują także do polskiego i do jeszcze wielu innych nacji…
Mihail Sebastian, Dziennik 1935-1944, Pogranicze, Sejny 2006.
Komunistyczny „liberał”
Jakoś nie piliło mnie, żeby czytać książkę o ostatnim I sekretarzu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, tym co to wyprowadził jej sztandar, ale jednak ciekawość zwyciężyła. Nie lubiłem go i ta książka nie sprawiła, że zmieniłem zdanie. Człowiek pozornego paradoksu; bo niby syn wielkopolskiego kułaka, a w czasach stalinowskich w swoich tekstach z zapałem walczył właśnie z kułactwem; ojca zabili mu zresztą Niemcy, co nie przeszkodziło, żeby syn z czasem stał się fachowcem od spraw niemieckich.
Funkcjonował przez dekady jako liberał, ale ten liberał wyrósł z oficera politycznego, który wiernie służył partii i nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, by zwalczać nieludzki ustrój, on go chciał jedynie poprawić, to jest usprawnić. Tak, wierzył w kraj, który się zwał PRL, wierzył i potrafił tę wiarę szerzyć, dość wspomnieć, że pochodzącą z inteligenckiej warszawskiej rodziny Wandę Wiłkomirską, swoją żonę, też udało mu się nawrócić i wybitna skrzypaczka nawet zapisała się do partii. Rakowski był dziennikarzem politycznym, a ci, jak krytycy literaccy, w większości chcieliby robić to, o czym piszą, co częstokroć krytykują, a w czym sami nie osiągnęli sukcesu.
Przez kilkadziesiąt lat pracy jako redaktor naczelny „Polityki”, pisma, które powstało nieledwie na zgliszczach tygodnika „Po prostu”, całe te lata stał wiernie przy Partii, wsłuchiwał się w zdanie aparatczyków, których nie cenił, nie lubił, a z którymi zdarzało mu się utrzymywać bliskie kontakty towarzyskie, bo to mu miało zapewnić wejście do polityki, do Komitetu Centralnego, a potem jeszcze wyżej. W końcu się udało, ale to już był PRL-u łabędzi śpiew.
O takich ludziach ktoś powiedział „kompromistrz”; wiadomo, zachował się przyzwoicie w 1968 r., kiedy w trakcie nagonki antysemickiej nie opublikował zalecanego mu przez propagandzistów z Komitetu Centralnego przedwojennego paszkwilu Słonimskiego o ortodoksyjnych Żydach (ale już antysemickiego wystąpienia towarzysza Kempy nie ośmielił się nie zamieścić na łamach), wiadomo, nie było mu łatwo się sprzeciwić, dużo ryzykował, ale dzięki temu zyskał ogromny szacunek w środowisku inteligenckim.
Potem jednak nie było już tak różowo, w 1976 Rakowski i „Polityka” poparli zmiany w Konstytucji PRL, te o kierowniczej roli PZPR i wieczystym sojuszu z ZSRR; nie pozwolili sobie też na postawę zrozumienia dla robotników – prasa wtedy pisała o „warchołach” z Ursusa (doszło wówczas do rozłamu w redakcji). Niestety, najgorzej dał się zapamiętać w stanie wojennym i w następnych latach, gdy z dotychczasowego „adoratora inteligencji”, przemienił się w „twardogłowca” i jedną z twarzy znienawidzonego systemu; to on również odpowiada za delegalizację „Solidarności” i likwidację jej „kolebki” – Stoczni Gdańskiej im. Lenina.
Nie lepiej było z jego „Polityką”, z której odeszli najwybitniejsi dziennikarze i reporterzy, a sama gazeta publikowała atakujące „Solidarność” teksty, w tym wyjątkowo ostre felietony Daniela Passenta, uznane wówczas powszechnie za obrzydliwe, bo kojarzyły się z demonstracyjnym kopaniem leżącego. To wtedy upadła koncepcja modernizacji socjalizmu, w którą Rakowski tak wierzył; rozpadła mu się i rodzina; rozwiedli się z Wiłkomirską, a była żona i obaj synowie pozostali za granicą.
Dla Rakowskiego jednak najważniejsze było, że wreszcie osiągnął to, o czym marzył, i o czym pisał w obszernych dziennikach: był w pierwszym szeregu władzy: wicemarszałek Sejmu, wicepremier, potem premier i I sekretarz KC PZPR. W ewangelii św. Łukasza, czytamy o działalności Jezusa w Jerozolimie, ewangelista cytuje Zbawiciela: „Strzeżcie się uczonych w Piśmie, którzy z upodobaniem chodzą w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach” (Łk 20, 46-47). Toż to słowa o naszym bohaterze, człowieku pysznym, uważającym się za kogoś lepszego od innych (jakże to było widać w czasie słynnego spotkania z robotnikami w Stoczni Gdańskiej), lubiącym dobra luksusowe (willa w Warszawie, samochody, jacht, niezliczone podróże zagraniczne, przyjęcia i rauty), a jednocześnie utrzymującym, że jest wierzącym komunistą – w to ostatnie akurat mu wierzę, wierzę również, że gdyby władzę zapewnił mu inny ustrój, w momencie porzuciłby dawne idee.
Znam takich ludzi, tacy są politycy, dla których ważne jest nie wprowadzanie jakichś idei w życie, ale dzierżenie władzy – jak najdłużej się da. Inna sprawa, że gdyby Gierek był mądrzejszy i posłuchał wiszącego u niego na klamce Rakowskiego, być może jego „dekada” trwałaby dłużej, a nasze osiągnięcia gospodarcze byłyby faktyczne, a nie iluzoryczne, bo co by nie mówić, ale Rakowski w tych sprawach miał przekonania bardzo postępowe; dowodem tego są czasy, gdy był premierem, a ministrem gospodarki zrobił prywaciarza Wilczka. Tak, końcówka lat 80., to był jego łabędzi śpiew, ale – z całym szacunkiem dla późniejszych osiągnięć (i niedociągnięć) kolejnych rządów, solidarnościowych, lewicowych i pisowskich – zapewnił wówczas Polsce bodaj najbardziej wolną gospodarkę, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Inna sprawa, kto na tej wolności zyskał najwięcej… (patrz: spółki nomenklaturowe, dzika reprywatyzacja itd.).
Michał Przeperski jest znakomitym historykiem, piszącym sprawnie, a przy tym posługującym się bogatą polszczyzną, więc biografię polityczną Rakowskiego czyta się bardzo dobrze; mimo że jest tu zastosowany aparat naukowy i są bogate przypisy, wywód jest klarowny, a poznając motywy działań i preteksty decyzji ostatniego pierwszego sekretarza KC PZPR, nie mamy wrażenia, że jest on traktowany niesprawiedliwie, a przecież wielu uznałoby tę pozycję a priori za zakłamaną, skoro wydał ją IPN. Warto przeczytać o karierze chłopskiego syna, któremu socjalizm dał szansę na niebywała karierę; dziś taka kariera byłaby już chyba niemożliwa.
Michał Przeperski, Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2021.
Erazm Furman
Tekst dzięki uprzejmości Kwartalnika literacko-artystycznego “Afront”.