Poetycki wkurw
Zwraca uwagę i nakierowuje już sama okładka, z obrazem Tomasza Bohajedyna, widzimy tu taksówkarza Travisa Bickle, zagranego w słynnym filmie Scorsese’go przez Roberta De Niro, z pistoletem w opuszczonej dłoni, całego we krwi, czyli już po jatce, jaką sprawił Matthew’e „Sportowi” (granemu przez Harveya Keitela), alfonsowi młodocianej kurewki Iris „Easy” (debiutancka rola Jodie Foster). Ciśnie się na usta komentarz: „Ja zrobiłem swoje, teraz wasza kolej, ruszcie dupy”.
Wściekłość, to jest to, na czym zbudowana jest książka Radosława Wiśniewskiego. Ta książka wchodzi jak nóż w brzuch – miękko, swobodnie i z aplauzem, bo czytelnik zgadza się z tym, o czym pisze autor, z tym, że nie jest tak, jak miało być. Więcej, nie jest tak, jak było kiedyś, być może wtedy tego nie docenialiśmy, ale teraz, widząc, że jest dużo gorzej, tęsknimy za przeszłością. Ale już jest za późno, mleko rozlane, odebrano nam prawa, zlikwidowano udogodnienia, manipuluje się nami jak pijanymi dziećmi we mgle, i powoli odbiera nam się wolność, ogranicza na każdym kroku, bo traktuje się nas jak idiotów, którymi można sterować – nas, czyli społeczeństwo, pana, panią i pana też.
Większość, jak to większość, potulnie schyla głowę, ale Wiśniewski nie ma zamiaru być potulnym, wali na odlew. Zachowuje się jak gówniarz, bo przecież z wiekiem przestajemy się denerwować rzeczami, na które nie mamy wpływu. Ale Radosław Wiśniewski pielęgnuje w sobie ten wkurw społeczny, a w poezji metafizyczny, i nie pozwala ranom pokryć się błoną zapomnienia, jakby napisał Żeromski. Nie ma w tym tomie ani jednego wiersza, a i chyba ani jednej frazy, z którą bym się nie zgadzał. Po każdym tekście ręce same składały mi się do oklasków, i pewnie bym klaskał, i klaskaniem miał obrzękłe prawice i lewice, gdyby nie to, że klaskanie byłoby tu nie na miejscu, bo ta książka nawołuje do działania, nie do zachwytu!
Tak, my, czytelnicy, też powinniśmy w sobie pielęgnować wkurw, powinniśmy wychodzić na ulice, protestować, rzucać kamieniami, manifestować i nie zgadzać się, bo z godzenia się nic konstruktywnego nie wynika i gdyby ludzie zawsze i wszędzie na wszystko się zgadzali, to bylibyśmy dziś w czarnej dupie; wiem, jesteśmy w niej, ale bylibyśmy w niej permanentnie, przez całe dzieje, dymani przez władze, przez polityków, przez banki, przez decydentów, o których istnieniu nie mamy nawet pojęcia, bo oni się nie pokazują, ale gdzieś są, wierzę w to, bo nie wierzę, żeby zwykli ludzie robili nam to, co robią oni. To jakaś inna odmiana ludzi, wywodząca się nie od Adama i Ewy, ale od Kaina; istoty, które mogą funkcjonować bez serca, bez duszy, bez poezji, dlatego doceńmy wiersze Wiśniewskiego, przyznajmy bardzo publicystyczne, ale w tej sytuacji to ich zaleta, doceńmy te korniki gniewu, które miejmy nadzieję podgryzą cokół na którym stoi nieludzki świat, świat, który powinien zostać odmieniony. Może to jest właśnie rola dla poezji, i może dlatego poezja jest rugowana, przemilczana, zamilczana, bo oni się jej boją. Oni wiedzą, że poezja może być śmiertelnie niebezpieczna.
Radosławie Wiśniewski, bardzo ci dziękuję za ten tom wierszy, który przywraca mi wiarę w poezję. Mocny głos, bardzo mocny głos i jeszcze mocniejszy cios w fundamenty zła. Czytajcie Wiśniewskiego, mówcie wszystkim, żeby kupowali tę książkę, czytajcie Korniki gniewu na głos: w autobusach, w pociągach, nagrywajcie filmiki i umieszczajcie w Sieci; wrzucajcie je na Fb, Twittera, frazy z tych wierszy wypisujcie na murach, na przykład taką: „Im bardziej chciałbyś być święty, tym częściej robisz się skurwiały” – to szczera prawda o naszych świętojebliwych politykach, ale także i tych, którzy dają im się wodzić za nos! Tak, może więc jest dla nas nadzieja, skoro powstają takie wiersze, takie książki. Naprzód, na barykady, poeci!
Radosław Wiśniewski, Korniki gniewu, Łódź 2021.
Kredyt, ten kredyt…
Ta książka to skrupulatny zapis poddania się. Coś takiego jak dobrowolne zjawienie się pod jakimś zakładem karnym, zapukanie do bramy i powiedzenie otwierającemu ją strażnikowi: „Przyszedłem, będę tu mieszkać i skrupulatnie przestrzegać regulaminów. Nie zamierzam się wyróżniać, będę używał tych samych przedmiotów co inni lokatorzy, jeździł takimi samymi wypasionymi SUV-ami, będę prał odzienie wyłącznie w chemii z Niemiec i będę obserwował zza krat, jak odseparowana ode mnie przyroda, żyje wsobnym życiem, własnym, nie moim”.
Ten bohater może ciągnąć swój poddańczy monolog, bo czemu nie miałby tego robić: „Tak, poddałem się, ale nie jestem teraz sam, tu wszyscy się poddali, wzięli kredyty hipoteczne i hipotetycznie czują się szczęśliwi. Jest tu Facebook, YouTube, jest tu prawie wszystko, ale są kłopoty z czynnikiem ludzkim – z listonoszem: »Chociaż mu za to płacą, listonosz nie donosi. Ma swój honor. Przesyłki odbieramy sami«.”
Znamy to Zalesewo, chociaż nigdy w nim, tym konkretnym Zalesewie, nie byliśmy, ale nie musimy być, żeby je znać. Są tu bociany, ale „mniej wyraźne niż u Chełmońskiego”, który wisi na ścianie w salonie. „Nie widujemy krów”, może one nie istnieją, a to białe, co jest w kartonie, produkują Chińczycy z mleczka wapiennego? „Nasze bloki przypominają podkowy, bo mają dawać szczęście” – ciekawe, że więzienia też się buduje na planie podkowy. „Podmiot myli się z dopełnieniem. Czasami przegrywa z przydawką”. Matko Boska, do czego się przydają przydawki?!
Adam Kaczanowski pisze w blurbie: „Poleciłbym tę książkę ludziom, którzy nie czytają poezji, bo zakładają – częściowo słusznie – że w poezji nie ma życia. A przynajmniej nie ma w niej »ich życia«”. Widzę przerażenie tych przypadkowych czytelników, słyszę ich głosy, podniesione, zirytowane, zmęczone: „Dlaczego mam czytać o moim życiu, moje życie mam na co dzień, już nim rzygam, dlatego chcę sobie od niego odpocząć, a nie wałkować je raz za razem. Co mnie obchodzi dzieciak robiący zdjęcie martwej wiewiórce?!”. Aż się chce takiemu powiedzieć: „Może to ty jesteś tą martwą wiewiórką, a Domagalski zrobił ci zdjęcie.
Nie jesteś zadowolony, że jednak istnieje życie po życiu i ty go doświadczasz? Nie bądź głupi, czytaj, zachwycaj się, albo spal tę książkę w swoim nowoczesnym kominku z kurtyną wodną. Nie masz kominka, ogrzewasz dom piecem gazowym! Słuchaj, gaz poszedł niebotycznie w górę, kupuj kominek, póty póki jeszcze nie zabronili palenia drewnem – i dobrą poezją”.
Michał Domagalski, za lasem/, Łódź 2021.
Gorzki problem
Mam problem z tą autorką, a może autorem, a kto wie, czy nie autorami, bo to, że autorką tych tekstów jest jakaś Żaneta Gorzka „warzywożerna poetka i warszawianka” nie wierzę, bo to zbyt grubymi nićmi szyta historia. Tempo wydawania kolejnych tomów wierszy Żanety Gorzkiej jest olimpijskie, by nie powiedzieć imponująco szalone. Po dwa tomy rocznie, ale tylko do przyszłego roku, kiedy Gorzka zakończy swoje dzieło, wydając tomy piąty i szósty.
Pierwszy tom, Łokieć jelenia, był świeży, ożywczy i dowcipny, drugi był już mniej świeży, ale próbował jeszcze być dowcipny, trzeciego nawet nie zauważyłem, a ten najnowszy, czwarty, nie jest ani świeży, ani ożywczy, i w żadnym razie nie próbuje być dowcipny, jest napisany nieomalże na poważnie.
Czy to są dialogi? Być może tak, ale na dwie nogi; to wszak raczej solilokwium, gdzie narrator tomu rozmawia ze swoim drugim ja; używają słów, które świadczą, że nie może to być młoda poetka, bo młode poetki jeszcze nie mają tej wrażliwości, by dostrzec tragedię „umęczonego awokado”. Chociaż jest tu z drugiej strony żarliwa wiara w miłość, ale jednak taką dojrzałą, bez nutki szaleństwa, że o całej symfonii nie wspomnę, wszelako jest to miłość leniwa, która kojarzy się ze wzlotami mistycznymi, a być może tylko przewracaniem się z boku na bok.
Żaneta Gorzka to produkt niezłej jakości, ale o krótkim terminie spożycia. Ten produkt szybko traci na atrakcyjności, prawie tak szybko jak młode poetki, które ani się obejrzą, a zaczynają pisać (i wyglądać) jak Wisia Szymborska albo Julia Hartwig.
„Wypełnia nas wrzask” – pisze Żaneta Gorzka, ale to nie jest wrzask wcześniej wspomnianego Radosława Wiśniewskiego, nie jest to także skowyt Ginsberga, ani jęczenie Domagalskiego, to jest coś pomiędzy gwizdem czajnika a wezwaniem z biblioteki w sprawie przekroczenia terminu wypożyczenia książek, brzmi drażniąco, może cokolwiek niepokoić, ale jeśli się zlekceważy, nic takiego się nie stanie, nie będzie zabitych, rannych, ani nawet niewyspanych – będzie tylko wzruszenie ramion. Jaki sens jest nadawać wierszom takie tytuły, jak „Grób”? Nie lepiej od razu położyć się na wznak i włożyć sobie monetę pod język?! Kolejna książka? Jak przy większości, chciałoby się zapytać autor(a)kę: No i po co?
PS O co chodzi z tymi gumami do żucia? Bliskość odbiera im smak? Znam bardziej prawdopodobne wyjaśnienie, które brzmi jak kiepski żart – że to nie guma, ale po prostu katar.
Żaneta Gorzka, Chewing gums, Łódź 2021.
Cztery pory roku
W zalewie poetyckich nowości, w tej masie eksperymentów, przecierania nowych tropów i odkryć, z których tak wiele z czasem okazuje się wyważaniem otwartych drzwi, takie książki, jak Poranna nieruchomość niestety giną i pozornie nie zostaje po nich żaden ślad. Ale to nieprawda, bo taki ślad jest, w czytelniku, który da tej książce szansę i nie pozwoli sobie na lekceważące stwierdzenie, że „to jest za proste”. To są wiersze o sprawach najważniejszych, a żeby o nich pisać z należnym szacunkiem, powinno się używać języka prostego, bo tylko taki trafia w punkt. Przyroda, jej przerażające piękno, życie, z którym się nie wygra, bo sukcesem jest dla nas już nawet bolesny remis, wreszcie starość, kiedy „jak słaby skarabeusz pcham swą kulkę gówna/ tam gdzie prześwity drżą na bramach wieczności”, tak, to są sprawy najważniejsze.
Wiem, powstały miliony wierszy o matkach, o dzieciach, o późnej (albo spóźnionej) miłości, o wiośnie, lecie, jesieni i zimie, ale cóż z tego, jeśli autor potrafi w tak, chciałoby się powiedzieć „wytartych” tematach, napisać coś, co nas porusza i co w nas zostaje.
Po lekturze książki Nastulczyka musiałem wyjść z domu, wejść w te wczesno listopadowe okoliczności przyrody, przemyśleć sobie wiele spraw, zastanowić się, czy przeżyłem już tę chwilę, gdy „myśl, że mógłbym teraz umrzeć/ nie boli”?. Chyba nie ma dla autora większej satysfakcji niż świadomość, że ktoś po lekturze jego książki czuje się odrobinę szczęśliwszy, a przecież pozornie Poranne niepokoje nie są tomem, który w zamierzeniu miał podnosić na duchu. Cykl przemijania powtarza się nieustannie, dla wszystkich i wszystkiego, trzeba się z tym tylko pogodzić, poszukać w sobie czegoś, co pomoże nam uwierzyć, że osiągnęliśmy spełnienie i już będziemy spokojni, i nic już nas nie będzie boleć.
Piękną książkę napisał Franciszek Nastulczyk, człowiek wszak jeszcze w kwiecie wieku, a przecież już tak mądry, mądry tą dojrzał mądrością, jaką pokazał Leopold Staff w swoich ostatnich tomach. Szkoda, wielka szkoda, że ten tom nie zostanie należycie doceniony, ba, dobrze będzie, jeśli w ogóle zostanie dostrzeżony.
Franciszek Nastulczyk, Poranna nieruchomość, Instytut Mikołowski, Mikołów 2021.
Maksymilian Truteń
Tekst dzięki uprzejmości Kwartalnika literacko-artystycznego “Afront”. “Afront” nr 2-3 (14-15)/2021