– z prof. dr hab. Marią Czerepaniak-Walczak, kierownikiem Katedry Pedagogiki Ogólnej, Instytutu Pedagogiczneg, Uniersytetu Szczecińskiego, wiceprzewodniczącą Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego
– Nikt nie ma wątpliwości, że taka instytucja jak uniwersytet musi się dostosować do nowych wyzwań…

– … i do nowych warunków. Szczególnie w naszym obecnym świecie – otwartej komunikacji – to bez dalszych nowelizacji metod i nowych zadań pracy się zupełnie nie da. I dlatego pewne zmiany są konieczne. Konieczne jest to, co z takim trudem nam przychodzi – a mianowicie umiędzynarodowienie badań i kształcenia akademickiego. Ale nie poprzez wymuszanie publikowania w języku angielskim. To jest przecież wydziedziczanie.
Bo jeżeli ja piszę jakiś tekst, który jest zaadresowany do polskiego czytelnika, do polskich nauczycieli, to oni wszyscy nie odniosą tego do siebie. Bo skierowane to będzie do czytelników całego świata. Natomiast to, co zaproponował minister Jarosław Gowin, w moim przekonaniu, są to lekceważące koncepcje, które różniły się pomiędzy sobą i które zostały zlekceważone w omawianym projekcie. I mamy tu do czynienie, nie boję się tego powiedzieć, z powrotem do PRL.
– Dlaczego do czasów PRLu?
– W tamtych bowiem latach było w Polsce siedem czy osiem uniwersytetów. Wiele uniwersytetów, takich jak nasz w Szczecinie, to były wyższe szkoły zawodowe – kształcące głównie nauczycieli. Można się zapytać, czy nazwa uniwersytet jest przepustką do świata nauki? Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, ale na pewno jest, skoro ludziom aż tak zależy, aby ta nazwa została zachowana.
O tym świadczy choćby reforma szkolnictwa wyższego w Wielkiej Brytanii – na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to dawne angielskie „politechnic” zostały przemianowane na „university” i w tej postaci funkcjonują do dziś.
W Belgii natomiast, która jest wielkości naszego województwa, jest aż 10 uniwersytetów. A więc to, ile jest uniwersytetów i jak są one traktowane, to jest jedna rzecz – a druga rzecz, to jest próba wyselekcjonowania z nich najlepszych uczelni. Ale tu działa zasada św. Mateusza: tym co mają dużo będzie dodane, a tym co mają mało będzie zabrane.
Ten cud edukacyjny jaki przeżyliśmy -– czyli radykalny wzrost wskaźnika scholaryzacji na poziomie akademickim, miał swoje pozytywy, ale także narobił wiele szkód. Myślę, że zaistniały wtedy warunki stabilizujące edukację akademicką dzięki m.in. demograficznym mechanizmom. Dziś Polacy mogą studiować w dowolnym kraju, praktycznie wszędzie.
– Czy się Pani Profesor zgodzi, że reforma 2.0, nastawiona na kształcenie elit, jest kontynuacją tego, co zrobiono w odniesieniu do szkolnictwa powszechnego?
– Tak się składa, że ten kto dziś ma, ten jest w centrum. To są uniwersytety i uczelnie w Warszawie, Krakowie czy we Wrocławiu, Poznaniu i Łodzi. I to jest centrum. Wiem też, że prowincja to nie terytorium, tylko stan umysłu i dlatego nie używam słowa prowincja tylko rubieże Rzeczypospolitej. I tam, gdzie te rubieże należy umacniać – np. w Szczecinie, Białymstoku, Rzeszowie czy Lublinie, to okazuje się, że te rubieże są wyjałowiane. One są, jak ja używam takiego stwierdzenia, ustepowianie intelektualnie, a nawet upustynnianie. I teraz wyjałowienie intelektualne doprowadzi do tego, że będziemy kształcić na poziomie zasadniczej szkoły zawodowej.
Moim zdaniem, to ta reforma 2.0, w swym ukrytym przekazie, nastawiona jest na kształcenie elit, jest kontynuacją tego, co zrobiono w odniesieniu do szkolnictwa powszechnego. Najpierw opór dla sześciolatków w szkole, podczas gdy Francuzi wprowadzają obowiązkową edukację od 3 roku życia. Oczywiście będą to przedszkola, ale obowiązkowe. Będzie to wprawdzie zabawa, ale wszystkie dzieci mają chodzić do przedszkola.
Następna sprawa, to wydłużanie szkoły podstawowej do 15 roku życia, czyli udziecinnianie młodzieży, bo szkoła podstawowa jest dla dzieci. I teraz była szansa, z trudem wypracowana jako gimnazjum, iż dziecko dorastało do kolejnego etapu rozwoju. Była potem szkoła dla młodzieży i były szkoły dla młodzieży starszej. Teraz do 15 roku życia młody Polak jest dzieckiem. I jak słyszę o nowych projektach ministerstwa – o rozwijaniu szkolnictwa zawodowego, bo potrzeba nam fachowców, to się – delikatnie mówiąc dziwię. Jest to nic innego, jak stawianie na szkoły branżowe.
Pomijam fakt, że samo założenie szkoły branżowej to jest budowanie zamków na piasku. To co jest nazywane szkołami branżowymi, to nic innego jak dawne szkoły przyzakładowe. Stocznię stać było na prowadzenie takiej szkoły, podobnie „Polmo” czy wiele innych dużych zakładów. Ale dzisiaj właściciela dużego warsztatu samochodowego nie stać jest na prowadzenie własnej szkoły przyzakładowej. Wprawdzie tutaj, w tych szkołach samochodowych na Klonowica w Szczecinie, Mercedes ma swoją klasę, ale to jest jedna klasa uczniów wyselekcjonowanych. I nie Mercedes prowadzi tę szkołę, lecz jedynie ją wspomaga i organizuje praktyki.
Pytam się więc, po co nam dzisiaj tacy robotnicy wykwalifikowani? W okresie okupacji Polak mógł skończyć tylko szkołę zawodową – niemieckie handelsschule czy fachschule – i to był już koniec na poziomie wykwalifikowanego robotnika. I dzisiaj to bym zniosła ten pomysł.
– Pani minister Anna Zalewska uważa, że do liceów ogólnokształcących powinno iść od 25% do 30% młodzieży…
– … dokładnie tak jak było za czasów PRL. Takie były wskaźniki jeszcze w latach osiemdziesiątych. To było liceum ogólnokształcące, które było przepustką do studiów wyższych. A pozostała młodzież pobiera naukę w szkołach zasadniczych i technikach. Dobrze, ludzie maja prawo wyborów. Pojawia się natomiast problem prawny. Otóż młodociany pracownik, to osoba od 16 roku życia. I taki absolwent gimnazjum, który musi wypełnić konstytucyjny obowiązek nauki do 18 roku życia, nie zdaje sobie sprawy z istnienia tego zapisu. Oczywiście, nie znaczy to, że każdy musi chodzić do szkoły tylko może pójść na naukę zawodu – np. u cukiernika i w WZDZ (Wojewódzkim Zakładzie Doskonalenia Zawodowego) zdać egzaminy. Może też pracować w gospodarstwie rolnym swoich rodziców i uczyć się zawodu rolnika. Ale jest odnotowany jako uczący się, bo inaczej wójt, burmistrz czy prezydent miasta może ukarać jego rodziców karą administracyjną.
Mimo jednak moich poszukiwań w województwie zachodniopomorskim i moich rozmów z wójtami czy burmistrzami, praktyki nakładania kar administracyjnych dla nie uczących się nie ma. Mamy więc do czynienia z martwym przepisem. Władza woli nie nakładać kary, której nie dałoby się później wyegzekwować, mimo istnienia zapisu konstytucyjnego.
Pytałam wielokrotnie osobiście w naszym wydziale oświaty i wysyłałam tam moich studentów pod byle pozorem, aby się dowiedzieć – czy jest prowadzony rejestr osób, które nie realizują obowiązku nauki? Taki rejestr niestety nie istnieje. Nikt nie sprawdza, czy konstytucyjny obowiązek nauki jest realizowany.
Aktualnie 8 klasę kończy piętnastolatek. I tak jak szesnastolatek miał 2 lata na wypełnienie tego obowiązku do nauki i mógł podjąć pracę zarobkową i jednocześnie uczyć się dalej, to teraz takie same obowiązki stoją przed piętnastolatkiem. To co kiedyś trwało 2 lata teraz trwa o rok dłużej. Ale nie można go już zatrudnić, bo można zatrudnić młodocianego pracownika dopiero od 16 roku życia. Zostaje więc rok przerwy, aby ten 15 latek mógł podjąć pracę zarobkową. Trzeba więc obniżyć wiek pracy zarobkowej młodocianych. O takim pomyśle już gdzieś słyszałam. Nie wiem natomiast jak ten pomysł wygląda od strony prawnej?
– Jak więc teraz – ten czy ta 15 latka mają się zachować?
– Jeśli oboje mieszkają w niewielkiej miejscowości, znajdującej się daleko od szkół ponad podstawowych to rok muszą przesiedzieć w domu. A jeśli żadnego internatu nie ma w pobliżu, aby pójść do szkoły i w niej kontynuować konstytucyjny obowiązek nauki do 18 roku życia, to konstytucyjnego obowiązku nie da się zrealizować. Takie są m.in. społeczne konsekwencje reformy szkolnictwa podstawowego i średniego w Polsce.
– Wchodzimy teraz w szkolnictwo wyższe…
– Powiedzmy, że w tej wspomnianej już niewielkiej miejscowości na rubieżach naszego kraju mieszka ambitny i zdolny młody człowiek, który chciałby studiować na uniwersytecie. Niestety jego rodziców nie stać na to, aby mógł dalej kontynuować swoje wykształcenie np. w Warszawie czy Poznaniu. To związane byłoby przecież z dużymi kosztami. Za pokój w akademiku, za który wieki temu płaciłam 80 zł miesięcznie, kosztuje dziś w Poznaniu 800 zł, w tym samym zresztą akademiku. Potrzebne są także dodatkowe pieniądze na studia w dużym ośrodku. Mało tego, popyt i podaż są bardzo ze sobą powiązane. Jeżeli nie ma popytu na mieszkania dla studentów, to one są tanie. Jeżeli jest popyt, to one są drogie.
I teraz popatrzmy dalej na losy tego zdolnego, młodego człowieka z małej miejscowości. Świetnie zdaje maturę, chce się uczyć dalej, ma potencjał, ale materialnie nie stać go na te wszystkie wydatki. Bo przyjazd i podjęcie studiów w najbliższym akademickim centrum to tylko kilkanaście złotych. Ale już bilet do stolicy, to zdecydowanie większa kwota. I dlaczego ja to nazywam stepowieniem? Bo właśnie te rubieże będą się zamieniały w step, w step intelektualny i społeczny. A wszelkie reformy edukacji, jakie są prowadzone w Polsce, nie tylko ta ostatnia, są robione z perspektywy dużego miasta. Bo jeżeli np. było założenie, że gimnazjum musi mieć co najmniej 150 uczniów, to skąd wziąć tylu młodych w małej miejscowości? Dla mnie jest to ewidentne, że myślenie o oświacie i edukacji jest aktualnie robione z perspektywy centrum.
Wracając do szkolnictwa wyższego, to mamy tu do czynienia z taką obsesyjną tezą, że tylko duży uniwersytet, w dużym mieście, gwarantuje uczestnictwo w światowym wyścigu w nauce, co nie jest prawdą. Ale pojawia się tu jeszcze jedna rzecz. Wrócę na chwilę do tego młodego i zdolnego człowieka z małej miejscowości, który chce studiować w Warszawie na wyższej uczelni. Otóż jest zasadne rozporządzenie ministra Jarosława Gowina, że na jednego pracownika naukowego ma przypadać od 11 do 13 studentów. Uważam, że to jest rozsądne, bo w tej masie, jaka była w tym cudzie edukacyjnym minionych lat, było ich dużo, dużo więcej. U nas np. na pedagogice było ich prawie 300 na jednego samodzielnego pracownika. Uważam więc, że jest to krok w dobrą stronę. Ale w Warszawie mówią temu studentowi, że uniwersytet posiada 100 pracowników naukowych i może przyjąć około 1200 studentów, a pan jest 1201. I nie możemy pana przyjąć. I co ma wtedy robić ten student z małej miejscowości? Bo zabiegi, aby się znaleźć pośród tych 1200 studentów będą różnorodne. Szanse więc młodych ludzi z rubieży na awans intelektualny czy społeczny jest niewielki. Ta polityka jest ukierunkowana na kształcenie elit, ale elit dziedziczonych.
– Wiele dyskusji nad reformą szkolnictwa wyższego dotyczy rad uczelni…
– … i jedynym jej członkiem z uczelni jest przedstawiciel samorządu studenckiego. Ta rada proponuje kandydata na rektora, którego zgodnie ze statutem ma wybrać następnie senat uczelni. Członkami tej rady nie mogą natomiast być pracownicy administracyjni – tacy jak prezydent miasta czy przedstawiciel jakiejś partii. Tę radę wybiera senat uczelni. Rada przedstawia senatowi kandydata na rektora. Rada może też wnioskować o odwołanie rektora. Wokół tej rady jest wielka dyskusja. I podstawowy argument jest taki, że po pierwsze jest to duże upolitycznienie, chociaż jej twórcy się zarzekają, jak żaba błota. A po drugie jest to pozbawienie autonomii uczelni. Papież powoływał uniwersytety bullą i do dziś tak są powoływane wszystkie uczelnie katolickie. Po reformacji uniwersytety powoływali książęta. A następnie, od czasów napoleońskich, powołują je państwa, a u nas Sejm. Tak jest w całej Europie, pomijając niektóre prywatne uniwersytety.
– Kolejna ciemna sprawa to administracyjnie ustalane kryteria: co jest naukowe, a co naukowe nie jest?
– Jeżeli poszczególne dyscypliny naukowe mają nadal podlegać takiej właśnie ocenie, to minister i jego najbliżsi współpracownicy mogą decydować, który artykuł i w jakim czasopiśmie opublikowany ma wartość naukową, a który nie i w którym wydawnictwie, a w którym nie.
Ta reforma ustala jedną drogę – jedną słuszną drogę, przez co pojawia się jeszcze inne niebezpieczeństwo. Chodzi tu o finansowanie nauki. A nigdzie w propozycjach ustawy 2.0 nie ma mowy, że wzrosną nakłady finansowe. Ustawa mówi natomiast, że trzeba się ubiegać o granty. Tylko jeżeli ja zgłoszę jakiś temat, który nie będzie po linii i na bazie, to nie dostanę tych pieniędzy. Tak było z grantami złożonymi jeszcze zanim Jarosław Gowin został ministrem, a dotyczące tematyki gender – czyli tematyki związanej z płcią kulturową. I minister J. Gowin, kiedy został już ministrem, te wszystkie granty wyciął i nikomu żadnych funduszy na ich badana nie przyznał.
– Jest Pani Profesor autorem sprzeciwu wobec intelektualnego i społecznego „ustepowiania” Rzeczypospolitej…
– Na projektowaną Ustawę 2.0 spoglądam w szerszym, pozaakademickim kontekście. Regulacje w niej zawarte dotyczą nie tylko zmian na uczelni i jej funkcjonowania. Uczelnia nie jest wszak wyspą, nie jest z kości słoniowej. Jest integralnym elementem żywego, dynamicznego organizmu – struktury cywilizacyjnej regionu, kraju, świata i kosmosu. Z tego prawa i z tej możliwości korzystam, wyrażając sprzeciw wobec projektowania procesu ustepowiania, intelektualnego i społecznego upustynniania środowisk daleko od administracyjnego centrum kraju, na jego rubieżach. A właśnie takie procesy są realną prognozą biurokratycznej stratyfikacji uczelni.
Jako uczestniczka życia akademickiego nie mogę i nie mam prawa odwracać wzroku od tego, co się dzieje czy od tego co jest planowane. Moja powinność nie wynika z troski o zachowanie mojego miejsca i warunków pracy, ani o podtrzymywanie status quo, ale z odpowiedzialności za działania uczelni ukierunkowane na takie wypełnianie jej funkcji, które sprzyjają rozwojowi osobistemu i doskonaleniu poszczególnych obszarów życia zbiorowego.
– Oby takie też intencję przyświecały twórcom w projekcie „konstytucji dla nauki”.
Leszek Wątróbski