Kształcenie muzyczne na Wschodzie Europy jest niezwykle silnie rozwinięte i ma ogromne sukcesy – rozmowa z prof. Stanisławem Krawczyńskim z Akademii Muzycznej w Krakowie
— Spotkaliśmy się w Naddniestrzu…
— … to był wyjątkowy moment — pojawienie się w Naddniestrzu było dla mnie bardzo istotne i ważne. Pobyt tam to pierwsze moje spotkanie z tym regionem. Traktowałem tę wizytę jako kolejną podróż w kierunku wschodnim.
W latach 80. otrzymaliśmy ogromną pomoc z Zachodu, w tym wsparcie merytoryczne i logistyczne, które moim zdaniem były równie ważne, jak środki finansowe przesyłane wtedy do Polski. Swój pobyt w Naddniestrzu traktowałem jako podobną chęć subsydium działań wszystkich tych, którzy tam, poświęcają innym swoją pracę, zaangażowanie i czas, znajdują sens swojego działania, potrafią odnaleźć się w dzisiejszej, często nieprzyjaznej rzeczywistości. Złożyłem nawet deklarację, jeśli będzie taka potrzeba, mogę przyjechać, poprowadzić zajęcia muzyczne, które otworzą uczestnikom możliwość bliższego obcowania z kulturą i sztuką polską, z pięknem i wartościami jakie w nich odnajdujemy.
— Urodził się Pan na Wschodzie, w Krasnojarskim Kraju, w miejscowości Perspektywny…
— Krasnojarski Kraj wchodzi obecnie w skład Syberyjskiego Okręgu Federalnego i położony jest w środkowej Syberii. Graniczy z Jamalsko-Nienieckim i Chanty-Mansyjskim Okręgiem Autonomicznym oraz obwodami: tomskim i kemerowskim z republikami: Chakasji i Tuwy oraz obwodem irkuckim i Jakucją.
Trudno jednak porównywać ze sobą Naddniestrze i Kraj Krasnojarski, który położony jest w głębokiej Azji. Azjatyckość ta jest tam silnie odczuwalna. Naddniestrze natomiast, leżące w Europie środkowej, mimo istniejącej w nim sytuacji politycznej, posiada charakter zdecydowanie europejski.
— Jak to się stało, że urodził się Pan na Syberii?
— Tam zesłani zostali moi rodzice. Ojciec student Wydziału Leśnego Politechniki Lwowskiej, był członkiem Armii Krajowej, za co został aresztowany. A po niejawnym procesie, zesłany na Syberię, do pracy w gułagu, gdzie spędził 12 lat, pracując m.in. za kołem podbiegunowym.
— Pana ojciec trafił tam do… orkiestry obozowej…
— … i to był przypadek, który uratował mu życie. Mieszkając we Lwowie uczył się gry na skrzypcach a kiedy szukano muzyków do obozowej orkiestry, zgłosił się na przesłuchanie. Niestety nie wypadło ono najlepiej. Dyrygent uznał, że ojciec nie spełnia oczekiwań stawianym muzykom w zespole, ale rozumiejąc jego sytuację dał mu szansę. Zapowiedział, że jeśli kolejne przesłuchanie wypadnie pozytywnie, to pozostanie w orkiestrze, jeśli nie, to wróci do przymusowej pracy fizycznej. Ojciec opowiadał, że ćwiczył po 10 godzin dziennie chcąc osiągnąć jak najlepsze wyniki. Na kolejnej próbie, kiedy orkiestra zagrała mazura ze „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki, wypadł już zdecydowanie lepiej i został w orkiestrze na stałe. Często wracał później w rozmowach do tego wydarzenia wspominając je ze wzruszeniem – Polak w sowieckim obozie koncentracyjnym grający w tamtejszej orkiestrze taniec z polskiej opery narodowej.
— Czy Pana nie ciągnie na Wschód? Czy nie chciałby Pan zobaczyć miejsce, w którym przyszedł pan na świat?
— I to jeszcze jak; miałem możliwość pojawienia się niedaleko posiołka, w którym się urodziłem. Miejsce przyjścia na świat dla każdego z nas jest miejscem wyjątkowym, w jakimś sensie utożsamiamy się z nim, darzymy je szczególnym sentymentem. Myślę, że to był powód, dla którego chciałem tam dotrzeć; tym bardziej, że właśnie w okolicy (w miejscowości Łazariewo) został pochowany mój dziadek — ojciec mamy, która jako 12-letnia Litwinka została wywieziona na Sybir z okolic Kłajpedy. Była to sowiecka represja za przynależność braci do partyzantki litewskiej walczącej z Sowietami po roku 1944. Została wysiedlona z dwójką braci i ciężko chorym na gruźlicę ojcem.
— Po powrocie do kraju zamieszkał Pan z rodzicami w Krakowie…
—Tam też ukończyłem studia, po których rozpocząłem pracę dyrygenta w chórze Polskiego Radia. Do dziś jestem temu zespołowi ogromnie wdzięczny za to, że akceptował mnie jako osobę bez doświadczenia, osobę młodą, osobę, która artystyczną praktykę zdobywała właśnie w ich gronie.
— Różnie układały się Pańskie artystyczne koleje losu…
— po jakimś czasie rozpocząłem współpracę z Filharmonią Krakowską, gdzie pełniłem funkcję osoby prowadzącej zespół chóralny, następnie przez ponad 20 lat pracowałem jako dyrygent, w zespole Capella Cracoviensis.
— Występy zagraniczne …
— Można śmiało powiedzieć, że z koncertami zjeździłem całą Europę i dużą część Azji. Pamiętam, piękny koncert w Krasnojarsku, mieście położonym niedaleko miejsca mojego urodzenia. Dyrygowałem tam poruszającym utworem — Requiem A.L. Webbera — wybitnego angielskiego kompozytora. Zostałem wtedy zaskoczony postawą tamtejszych muzyków. Był to utwór niezwykle ciekawie napisany — kompozytor w składzie orkiestry nie umieścił skrzypiec. Koncert składał się z dwóch części — pierwszą prowadził dyrygent rosyjski, z całą orkiestrą (z udziałem skrzypiec), częścią drugą (bez udziału skrzypiec), dyrygowałem ja. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że muzycy, którzy grali ze mną zaczęli później rozmawiać ze skrzypkami mówiąc, że grają świetny utwór, że warto przyjść i posłuchać. Jakie było moje zdumienie, kiedy po wejściu na estradę zauważyłem siedzących, w dwóch pierwszych rzędach, skrzypków z orkiestry — przyszli. W innych miejscach, powiedzmy sobie szczerze, byłoby to w zasadzie mało prawdopodobne.
Nie zapomnę też wyjątkowego koncertu w Kijowie z orkiestrą tamtejszej filharmonii. Na jednej z prób, które zawsze kończą się o wyznaczonej porze, zabrakło mi czasu, jakichś 10 minut, by przegrać ostatni utwór. Zaproponowałem zatem, że na kolejnej próbie, zaczniemy od tej kompozycji, bo właśnie mija godzina zakończenia próby. Na to muzycy odpowiedzieli, by się nie przejmować, że mogą zostać ile tylko potrzeba. Ta ich wyjątkowo sympatyczna postawa zrobiła na mnie bardzo miłe wrażenie.
— Były też liczne prawykonania…
— Chyba najbardziej zapamiętałem prawykonanie utworu Wojciecha Kilara „Angelus”. To wspaniała kantata na sopran, chór i orkiestrę, jej tekst zaczerpnięty jest z modlitwy „Pozdrowienie anielskie”. Utwór powstał w okresie stanu wojennego w Polsce (1981—1983), a jego prawykonanie miało miejsce w Katowicach 12 października 1984 roku. Sytuacja, o której wspominam pokazuje niezwykłe zaufanie kompozytora jakim darzył wykonawców. Przygotowując prawykonanie tej kompozycji prosiłem twórcę, w rozmowie telefonicznej, o wskazówki, które pomogłyby w odczytaniu przesłania jakie kompozytor zawarł w swojej muzyce. Spytałem, czy ma jakieś sugestie dotyczące realizacji dzieła, na co powinniśmy zwrócić szczególną uwagę. Kilar natomiast zapytał o moje skojarzeniach dotyczące tego utworu, który w brzmieniu przyjmuje formę dialogu antyfonalnego, gdzie żeńskie głosy korespondują z męskimi. Powiedziałem mu o wspomnieniu, jakie wiązało się z reminiscencją słynnego spotkania młodzieży z Janem Pawłem II na Skałce w Krakowie podczas Jego pierwszej wizyty w Polsce. Oczekujący na przyjazd Ojca Świętego odmawiali różaniec, recytując poszczególne fragmenty modlitwy naprzemiennie — raz kobiety, raz mężczyźni. Wtedy właśnie uderzyła mnie różna kolorystyka głosów — męskich i żeńskich, diametralnie dwie różne barwy. Właśnie coś takiego odnalazłem w utworze Kilara. Kiedy mu o tym powiedziałem przyznał się, że nigdy nie myślał w ten właśnie sposób, ale skojarzenie uznał za ciekawe. Zapytałem go na zakończenie, raz jeszcze, o ewentualne sugestie dotyczące samego wykonania. Na co powinienem zwrócić uwagę, co powinienem zrobić itd. Wtedy on odpowiedział niezwykle pięknie: ja swoje zadanie wykonałem, utwór napisałem, oddaję go teraz w pańskie ręce i pan musi z nim zrobić, to co uważa pan za słuszne i wydaje się panu, że dla wykonania będzie najlepsze. To było ogromne zaufanie. Nie każdego kompozytora stać, by w ten sposób zaufać wykonawcy.
— Ciekawe było też wykonanie „Requiem” Mozarta we Francji…
— To było we wrześniu 2023 roku. Koncertowaliśmy w Bretanii z młodzieżową orkiestrą średniej szkoły muzycznej w Krakowie. Nasi uczniowie występowali tam, wspólnie z chórami francuskimi liczącymi ok. 200 osób. Wykonawcy potrafili porwać publiczność niosąc jej uczucia w dźwiękach Requiem W.A. Mozarta. Niezwykła atmosfera koncertu i głębokie przeżycie stworzyły z tych koncertów niezapomniane wydarzenie artystyczne. Uwielbiam, spotkania z młodymi ludźmi i pracę z nimi. W swej młodości zawsze dysponują ogromną energetyką. Idąc „na żywioł”, są w stanie wyegzekwować z każdego utworu to, co w nim, jest w środku napisane, nieraz głęboko ukryte, a czego profesjonaliści nie zawsze są w stanie to dostrzec.
— Przez 12 lat kierował Pan krakowską Akademią Muzyczną pełniąc w niej funkcję rektora…
— To był okres niezwykle wytężonej pracy, w tym czasie krakowska akademia została oceniona w rankingu uczelni artystycznych jako najlepsza w Polsce. Było to nasze ogromne osiągnięcie, które zostało zrealizowane siłami wszystkich studentów, pedagogów i pracowników administracji. Przy ocenie pod uwagę brano osiągnięcia w działalności naukowej, artystycznej oraz organizacyjnej. Nasza akademia była zawsze silnym ośrodkiem, nie tylko artystycznym, ale i naukowym. Przez pewien czas byliśmy jedyną uczelnią w Polsce, posiadającą prawo do nadawania stopnia doktora habilitowanego w zakresie teorii muzyki. Dysponowaliśmy kadrą w odpowiedniej ilości i na odpowiednim poziomie. W tamtym czasie w uczelni działały 4 wydziały: Twórczości, Interpretacji i Edukacji Muzycznej, Wydział Instrumentalny (na którym kształcili się studenci grający na instrumentach historycznych, instrumentaliści „współcześni” czy przyszli muzycy jazzowi), Wydział Wokalny i przez pewien czas Edukacji Muzycznej (z chóralistyką i edukacją artystyczną). Uczelnia liczyła wtedy ponad 1.000 studentów.
— Był Pan również pracownikiem Instytut Dyrygentury Chóralnej…
—… i przez wiele lat pełniłem funkcję kierownika Katedry Chóralistyki. To właśnie w tamtym czasie opracowaliśmy, funkcjonujący do dziś (z drobnymi zmianami), model kształcenia dyrygenta chóralnego, nie ukrywam, opierający się na wzorcach wschodnich. (uważam, że kształcenie muzyczne w tamtych krajach prowadzone jest na bardzo wysokim poziomie). Stworzyliśmy system, w którym głównym przedmiotem było dyrygowanie. Jemu podporządkowane były inne przedmioty — np. czytanie partytur jako forma zaznajamiania się ze literaturą chóralną, budową utworów wokalnych ich fakturą itp., kształcenie słuchu prowadzone jako zestaw ćwiczeń rozwijających słyszenie zespołu chóralnego itp. Formą praktyki i zdobywania doświadczenia dyrygenckiego były zespoły wokalne, gdzie młodzi adepci dyrygentury chóralnej mogli sprawdzać się jako pracujący z „żywą” grupą wokalną. Nasza akademia, jako jedna z nielicznych, albo i nawet jedyna w Polsce, mogła pochwalić się tak scentralizowanym systemem kształcenia, który ukierunkowany był na nauczanie młodego dyrygenta, osoby która będzie mogła stanąć przed zespołem — tak amatorskim jak i profesjonalnym. To założenie było rewolucyjne na tamte czasy. Jakość przekazywanej wiedzy studentom była zawsze najistotniejszym elementem kształcenia w krakowskiej Akademii Muzycznej. I dla tego jej absolwenci należą do grona najwybitniejszych młodych muzyków zdobywając uznanie na całym świecie.
— Dziękuję za rozmowę. Życzę Panu Profesorowi wielu sukcesów we wspieraniu działań wszystkich ludzi, poświęcających swoją pracę i życie dla innych.
Romawiał Leszek Watróbski