Australia i Polonia, Felieton, Polska

Henryk Jurewicz – Ruska bomba

Wspomnienia z wojennego Krakowa

Siekiera, motyka, styczeń, luty,
Szkop i Rusek gubią buty.

Siekiera, motyka, gaz i prąd,
kiedy oni pójdą stąd?

Ich kultura nie zabrania
zwykłych ludzi zabijania.

Siekiera, motyka…

Ojciec trzyma mnie za rękę, przygląda się szarej tafli lodu i pyta pana Klima, sąsiada spod trójki:
– Przejadą Ruski czołgami po Wiśle, czy nie przejadą?
– Pół metra lodu chyba starczy, żeby się potopili… – wypowiada życzenie pan Klim; mówi to beznamiętnie, bo przecież nie może przewidzieć, że nie pożyje już długo za ruską przyczyną właśnie.

Do dwupokojowego mieszkania, na parterze, wprowadziliśmy się za namową córki gospodarza, który nas tymczasowo kwaterował w podkrakowskich Szczyglicach. Straciliśmy to wygodne mieszkanie po paru miesiącach zaledwie.

Nadszedł pamiętny styczeń 1945 roku. Niemcy opuszczali miasto bez srogich walk. Mosty na rzece zostały jednak zaminowane. Całkowicie zamarznięta Wisła nie stanowiła przeszkody dla piechoty, lecz samochody i czołgi potrzebowały mocniejszej nawierzchni. Ulica Józefińska na Podgórzu była poważnie zagrożona walkami właśnie o te mosty.

Wycie syren alarmowych zapędzało mieszkańców kilka razy na dobę do piwnic, aby jak najdalej od górnych pięter – od rosyjskich bomb. Za każdym razem ludzi ogarniało przerażenie. Reagowano różnie: byli i tacy, co nic nie zabierali z mieszkania, licząc na rychłe odwołanie alarmu, inni taskali całe toboły z lęku przed złodziejami. Na dole przy skąpym świetle świeczek albo lampy naftowej niektórzy modlili się bez przerwy na głos, prosząc Boga o ocalenie albo o lekką śmierć. Pani Klimowa siadywała pochylona do przodu, mówiąc, że gdyby spadła bomba, to tak ażeby prosto w kark – i po krzyku.

Po kilku alarmach życie piwniczne nabierało swoistych norm. Gotowano, kłócono się, grano w karty. Co chwilę ktoś wyskakiwał na górę do mieszkania po zapomniane papierosy, po posiłek lub tylko sprawdzić czy wszystko w porządku. Niekiedy pojawiał się jakiś obcy, chwilę odetchnąć lub zaskoczony alarmem i opowiadał o tym, co się dzieje w innych dzielnicach Krakowa, że po drugiej stronie Wisły Szkopów już nie ma.

Nagle pojawiły się jakieś nędzne typy po drodze na szaber. Celem szabrowników była rozlewnia wina zaraz za płotem podwórka, gdzie nie strzeżona przez nikogo słodka przynęta w postaci worków z cukrem oraz beczek z winem wręcz sama się prosiła o zabezpieczenie przed nadchodzącymi Rosjanami.

Nasilała się walka, a jej odgłosy dobiegały aż do piwnicy. Mężczyźni z grona kamienicznych sąsiadów, czy to na papierosa, czy zaciekawieni wojenką, wychodzili do bramy kamienicy popatrzeć, jak blisko już są „wyzwoliciele”, nacierający z pepeszami od strony mostu pod dowództwem generała Koniewa. 

Nie dziwota więc, że nikt nie zwrócił uwagi na nadlatującego na niskim pułapie rosyjskiego zwiadowczego kukuruźnika. Możemy się tylko domyślać, jaki cel obrał sobie pilot, kiedy wyrzucał niedużą bombę. Może był nim czołg stojący w pobliżu, może gromada szabrowników. Niepewna ręka pilota albo zwykły przypadek sprawił, że bomba trafiła dokładnie w próg domu z numerem 2a. W jednym momencie zginęły dwie osoby, w tym mąż pani Klimowej, a trzy zostały poharatane odłamkami. Życie mojemu ojcu uratował bolesny atak ischiasu, który doświadczał go zazwyczaj w ważnych chwilach, a tym razem wymusił pozostanie w piwnicy.

Mieszkańców domu ogarnęła panika. Na nic zdała się wiedza, iż bomby przecież nigdy nie trafiają dwa razy w to samo miejsce. W pierwszym odruchu chcieli uciekać na drugi brzeg Wisły albo może do Wieliczki, gdzie podobno nie ma już walk. Ale rzeki pilnują Niemcy, a do Wieliczki jest piętnaście kilometrów; po drodze pewnie włóczą się resztki wojsk.

Matce instynkt nie pozwolił na spokojne kalkulowanie. Zareagowała jak przerażona kocica, która z pożaru unosi w zębach swoje małe. Porwała mnie na ręce i z siostrą uczepioną spódnicy zaczęła uciekać, przekraczając umierających sąsiadów, obłapiających za nogi i błagających o lekarza – zasłaniając mi oczy, abym nie oglądał krwawych ciał. Zapamiętałem jeszcze długi, szalony bieg wzdłuż ściany domów po śniegu i lodzie zmieszanym ze szkłem z wybitych okien, a potem niemieckiego oficera w skórzanym płaszczu, stojącego prosto jak struna w otwartej wieżyczce czołgu, z lornetką w ręku, matkę proszącą po niemiecku oficera o pozwolenie przejścia przez most na drugą stronę rzeki. Dowódca czołgu uprzejmie, acz kategorycznie, zakazał jej tego, pokazując ręką jakieś szare postacie w złachmanionych kufajkach przyczajone za belkami mostu. Most miał być za chwilę wysadzony. Rozkazał udać się do najbliższego schronu.

W olbrzymim pomieszczeniu głębokiej piwnicy, pod wysokim domem, przebywało już kilkadziesiąt ludzi. Spędziliśmy tam dwa następne dni, w czasie których mama wróciła po chorego ojca. Jedzenie gotowała na świeczkach; mieliśmy ich nie wiadomo skąd bez liku. W nocy usłyszeliśmy potężny huk, kiedy wzlatywał w powietrze most na przedłużeniu Starowiślnej. Wstrząs powybijał szyby, a sadze z przewodów kominowych obsunęły się w dół i poprzez otwory wyczystkowe wypełniły czarną chmurą cały schron. Znowu uciekliśmy. W efekcie wałęsaliśmy się po różnych schronach parę dni.

Kiedy walki ucichły, okazało się, że mieszkanie na Józefińskiej już nie jest do odzyskania. Podczas naszej nieobecności wrócił do niego ocalały Żyd.

Przenieśliśmy się więc do znajomych, mieszkających na Kazimierzu po drugiej stronie Wisły. Skuta na lód rzeka stanowiła jedyną możliwą drogę do lewobrzeżnego Krakowa, bo z mostów już tylko betonowy gruz sterczał spośród kry. Mama kilkoma kursami przewiozła na dziecinnym wózku, co mogła, łącznie z jęczącym z bólu ojcem i maszyną do szycia.

Przez następnych parę miesięcy zmienialiśmy adres kilkakrotnie, przebywając krótko u różnych znajomych, aż ostatecznie zajęliśmy mieszkanie przy ulicy Wrzesińskiej po rosyjskim majorze. Kierował się na Berlin wraz ze swoją „frontową żoną”, która skrzętnie odsyłała do tyłu rabowane dobra. Ale dzięki temu, że patefon tym razem się nie zmieścił, mieliśmy domową rozrywkę przez parę miesięcy. Major jak zapowiedział po pozostawiony patefon i trzy polskie tanga wstąpił w drodze powrotnej. A że swoim zwyczajem urządzenie wcześniej poddawałem intensywnym eksperymentom, zerwana sprężyna napędowa smętnie spoczywała na dnie pudła.

Na powrót do domu czekali też rosyjscy żołnierze, często zaledwie chłopcy, którzy ze względu na odniesione rany nie mogli jeszcze wracać transportami na wschód. Zaraz naprzeciw naszej ulicy w gmachu PKO założono dla nich szpital. Latem opalali się na trawnikach, a nawet pływali w nigdy nieczyszczonym basenie przeciwpożarowym, pełnym rzęsy, glonów, kijanek i żab. Grali na harmoszce albo na grzebieniu swoje tęskne pieśni Jedna rzecz wspólna dla tych scen rzucała się w oczy: byli weseli i szczęśliwi, mimo ran i kalectwa, okupiwszy zachowanie życia niewysoką zapłatą – utratą na wojnie nogi czy ręki tylko.

Trochę później, bo w roku 1959, zobaczyłem ich jeszcze raz w Żytomierzu i we Lwowie; kuśtykających na drewnianych kulach, wystruganych ręcznie protezach, śmigających na inwalidzkich deskorolkach z kawałka sklejki i czterech łożysk kulkowych, oblegających kioski z winem. Ich liczba w proporcji do mężczyzn zdrowych – przerażała. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że oglądam już tylko tych najmniej oszpeconych, ocalałych z akcji “oczyszczania” rosyjskich ulic z inwalidów w latach 1948 i 1953.

Walki o Kraków trwały od 18 do 23 stycznia 1945 roku. Rosjanie zburzyli ponad 450 budynków, w tym doszczętnie kamienie w okolicy dworca kolejowego, rzucili bombę na Wawel, która uszkodziła część zamku oraz katedrę.

*

Niedawno.

Fot. Henryk Jurewicz
Kraków, ulica Józefińska. Fot. Henryk Jurewicz

Odsuwam się od kamienicy z numerem 2a, by objąć kamerą możliwie szeroki plan. Zielona elewacja bez żadnych ozdób, dopiero co odnowiona. Na lewo biały budynek na kształt jakby pałacyku; na prawo, już na rogu ulicy Józefińskiej nr 1 i 2 widzę czerwone szerokie pasy między oknami z wystającymi blaszanymi parapetami. Po drugiej stronie stoi ładna narożna kamienica z wieżyczką i białymi kafelkami. Filmuję z trójkątnego skwerku, ograniczonym za moimi plecami ulicą Nadwiślańską, z którą styka się Kładka Ojca Bernatka. Żeliwne poręcze wzdłuż nasypu, kamienne murki wzdłuż wału, schody w dół do Wisły dodają temu miejscu specyficznego uroku – pewnie za zręcznie wykorzystane unijne pieniądze.

Jednak żadne uroki architektoniczne nie wymażą z moich genów tych chwil krwi, strachu i rozpaczy.

Henryk Jurewicz