Dzisiejszych nastolatków „Pancerni” nie obchodzą wcale albo śmieszą swą naiwnością. Starsi widzowie mieliby ochotę co chwila przerywać projekcję, żeby wytłumaczyć, że to przecież nie tak. Tyle, że nie ma ich kto słuchać. Ale, że wojna jest tu zakłamana od początku do końca – to fakt. A druga prawda, że w Polsce roku 1965 – z oczywistych względów geopolitycznych – nie mógł powstać serial, który pokazywałby jak naprawdę wyglądało wyzwalanie Polski przez Armię Czerwoną.

Choć w momencie premiery rodaków pamiętających wojnę wiele scen musiało razić szczególnie boleśnie. Oto przyszli pancerniacy trafiają do polskiego wojska z Syberii. W pierwszym odcinku oglądamy nawet scenki z tej gościnnej krainy. Ale nie jest to „archipelag gułag” rozrzucony „na nieludzkiej ziemi”, jaki później opiszą Józef Czapski czy Melchior Wańkowicz. Przeciwnie – oglądamy pogodny wyrąb drzewa w tajdze przeplatany polowaniem w towarzystwie surowych, ale przyjaznych miejscowych. Rosjanie są -poza wszystkim – o wiele sympatyczniejsi od Polaków. Zresztą jego na ekranie wszyscy porozumiewają się wspólnym językiem, powstałym ze zlania się polskiego i rosyjskiego. To frontowe esperanto podpowiada: po zwycięstwie odrębności językowe nie będą już takie ważne – nastanie wspólna kultura socjalistyczna. Zwłaszcza, że nawet potomkowie polskich syberyjskich zesłańców (tu polecamy obrazy Jacka Malczewskiego, np. „Śmierć na etapie”) nie żywią do Rosjan pretensji. I taki drobiazg –
dowódca czołgu, Olgierd (Roman Wilhelmi), potomek zesłańca z roku 1863 chwali się sztyletem odziedziczonym po dziadku. Wyjmuje go nawet z pochwy, ale tylko na tyle, by można było odczytać wygrawerowane: „Honor, Ojczyzna…”, bo słówko „Bóg” czołgista przezornie zatrzymał w pochwie.
Ale nachalna propaganda to jedno, a nieudolne próby tuszowania realiów sowieckiej kampanii, to drugie. Bo serialowa agitacja raz po raz się pruje. Przypomnijmy detale, które umykają przy nieuważnym oglądaniu. Oto młody strzelec Janek (Janusz Gajos) po unieszkodliwieniu hitlerowskiego czołgu zostaje poczęstowany przez radzieckich towarzyszy broni kilkoma łykami z manierki. „Eto naszo gwardijskoje wino” – zachwalają napój, który chłopakowi niemal przepala tchawicę. Aż tu wpada Olgierd, dowódca Janka, i bezceremonialnie wyrzuca chłopaka z imprezy. Młody widz nie rozumie, skąd ta awantura, ale starsi pojmują od razu. Olgierd obawia się, że Janek rozpije się tak jak radzieccy, którzy do ataku chadzali na dużej bani. Innym razem w pozornie niezrozumiałą wściekłość wpada czołgista Gustlik (Franciszek Pieczka). Oto po zdobyciu niemieckiego miasteczka czołgiści mają na kwaterze mnóstwo zegarów pozbieranych – rzekomo dla zabawy – z okolicznych domów. Aż tu zjawia się zaprzyjaźniony Niemiec przynosząc wyzwolicielom jeszcze jeden – tym razem ogromny – zegar stojący. W prezencie, bo wie, co zwycięzcom sprawi przyjemność. Gustlik wpada w furię i wyrzuca Niemca z jego zegarem. Dlaczego? Bo ten potraktował Polaków jak radzieckich „zdobywców”, którzy rabowali zegarki, gdzie się tylko dało. I nosili po kilka na jednym przegubie. Niemiecka technika fascynuje niemal w każdym odcinku. Pancerni nie mogą się przykładowo nadziwić, jakie to zmyślne urządzenie taki patefon. A czołgista Tomasz (Wiesław Gołas) szabruje maść do szczepienia drzew. Jego ojciec w wyzwolonego Gdańska przyciągnie na swoją wieś bodaj rower.
Uważny widz spostrzeże także iż wyzwolicielski pochód Armii Radzieckiej i Ludowego Wojska dokonywał się w niemożliwym bałaganie, w atmosferze niesubordynacji i złodziejstwa. Już w pierwszym odcinku kucharz (Wojciech Siemion) okrada własne polskie wojsko fasując mięso na lewo. Za wiele wyskoków na pierwszej linii czterej pancernym w gruncie rzeczy należał się sąd polowy. Przed bitwą pod Studziankami Janek i Gustlik nudzą się, więc idą się wykapać w rzece. I rzecz omal nie skończyła się tym, iż czołg przeprawiłby się promem na drugi brzeg bez działonowego i strzelca. Dezercja to zresztą ulubiona zabawa załogi „Rudego”. Janek (dowódca!) porzuca czołg tuż przed forsowaniem Odry, bo musi widzieć się z ukochaną. A Gustlik cichcem rejteruje do Honoraty, kiedy bronionym przez „Rudego” pozycjom zagraża hitlerowski klin pancerny.
A są w filmie sceny, które – wprawdzie aluzyjnie – ale pokazują, że spora część społeczeństwa ma do wyzwoleńczej armii sowieckiej spory dystans. Dostrzegalny jednak tylko dla widza, który zważa na niuanse. Ojciec Janka, czynny w akowskiej partyzantce, po udanej akcji demonstracyjnie ignoruje radzieckiego pułkownika i składa meldunek oficerowi polskiemu. A wracający z niewoli major (Zygmunt Hübner) pyta z troską w głosie: „Czy to prawda, ze po miastach radzieckie komendy wojskowe?” Bywa, że z „Ruskich” pokpiwają sami pancerni. Kiedy radziecki szofer daje Honoracie „komsomolskie słowo”, że ją dowiezie na miejsce, Gustlik tłumaczy jej z rosyjskiego na polski: „Powiedział: jak Boga kocha, że dowiezie”. Honorata jednak słusznie się obawia radzieckiego szofera, bo wiadomo, jak tacy traktowali kobiety na zdobycznych terenach.
Niekiedy propagandowe zapędy scenarzysty Janusza Przymanowskiego musiała nawet temperować cenzura. Ten nadgorliwiec wymyślił bowiem, że pancerniacy na widok Bugu będą krzyczeli z radości, że przekraczają „granicę Polski”. A przecież jedyna granica Polski, jaką znali była kilkaset kilometrów na wschód od Bugu. O wytyczeniu tej nowej na Bugu czołgiści nie mogli w 1944 roku nic wiedzieć. Ta bzdura była jednak szyta zbyt grubymi nićmi i cenzura ją wycięła. Ale czepiała się innych drobiazgów. Krytykowano scenę, w której Gustlik nie daje sobie rady z pokrojeniem jajka podczas przyjęcia u lubelskiej nauczycielki. Bo wojsko powinno umieć posługiwać się sztućcami. A przecież w tym był cały urok tego syna kowala z beskidzkiej wsi.
Jednak z tym wszystkim „Czterej pancerni” okazali się jednym z najlepszych „towarów eksportowych” w niezbyt bogatych dziejach polskiej kultury popularnej. Wielokrotnie pokazywały go telewizje krajów obozu socjalistycznego i cieszył się tam sympatią – bynajmniej nie ze względy na swoją zawartość propagandową. Widzowie widzieli w nim kontynuację polskich tradycji militarnych, znanych z „Trylogii” Sienkiewicza. Poprzez telewizję NRD-owską serial oglądał nawet Berlin Zachodni. Pancerni byli w Niemczech oczywiście dubbingowani. Śmiesznie to brzmiało, kiedy Janek wołał na psa: „Szarik, komm hier!”. Film spopularyzował też powieść, choć jest to dziełko zakalcowate, dziś nie do czytania. Nic dziwnego – Janusz Przymanowski bardzo spieszył się, by oddać je na konkurs powieści wojennej dla młodzieży w roku 1963. Aby zdążyć, musiał dyktować. Nie było już czasu na poprawki i opowieść okazała się nieporadna. Konkursu bynajmniej nie wygrała. Otrzymała zaledwie jedno z pięciu wyróżnień. Pierwszy nakład wynosił 10 tys. egzemplarzy. Kiedy jednak publiczność oszalała na punkcie filmu, nakłady sięgnęły kilkuset tysięcy. Posypały się tłumaczenia – w pierwszej kolejności w krajach socjalistycznych. Na Kubie także! Ale książkę przełożono też na portugalski i szwedzki. W Niemczech skrócona wersja powieści ukazała jeszcze w 2005 roku. Powieść wydrukowano też alfabetem Braille’a, a Szymon Kobyliński przerobił ją na komiks. Ale cóż: herbata o samego mieszania nie stanie słodka, kłamstwo od częstego powtarzania nie stanie się prawdą.
Wiesław Kot
Żródło: dlapolonii.pl