Kultura, Polska

Serial „Wielka woda” – polski sukces na Netfliksie

Kadr z planu filmowego, zalana wodą ulica we Wrocławiu. Fot. Materiały prasowe/Netflix

Polski temat, polskie wykonanie, polski sukces. Serialem „Wielka woda” zachwycili się widzowie Netfliksa na całym świecie. Inne rodzime produkcje na tej platformie niewiele mu ustępują. Nadciąga wysoka fala polskich seriali.

W ćwierć wieku po powodzi tysiąclecia, która ogarnęła Dolny Śląsk latem 1997 roku, dwaj realizatorzy filmowi, Jan Holoubek (syn Gustawa) i Bartłomiej Ignaciuk, nakręcili dla Netfliksa serial, który w niczym nie ustępuje najlepszym osiągnięciom światowym. Serial spodobał się w stu osiemdziesięciu krajach. Widzowie tylko w pierwszy tydzień po premierze poświęcili na oglądanie „Wielkiej wody” przeszło cztery i pół miliona godzin. Serial zawędrował więc aż na drugie miejsce – pod względem oglądalności – w skali całego globu w kategorii produkcji nieanglojęzycznych.

Kadr z planu filmowego, ratowanie ludzi z dachu zatopionego samochodu. Fot. Materiały prasowe/Netflix

Sukces „Wielkiej wody” opiera się na trzech atutach. Przede wszystkim na ekranie widać wielkie pieniądze i światowy rozmach. Na potrzeby planu filmowego skopiowano w skali 1:1 ulicę Więckowskiego we Wrocławiu, którą zatopiono w swego rodzaju basenie. Przypominało to makietę wnętrza „Titanica” wypełniającego się wodą w oscarowej superprodukcji Jamesa Camerona, który to film – nawiasem mówiąc – kręcono w roku 1997, kiedy woda zalewała Wrocław. Powódź filmowano jednocześnie kilkoma kamerami, także tymi, w które wyposażone były drony latające nieustannie nad miejscem akcji. Obok aktorów występowały dziesiątki kaskaderów i setki statystów. Producenci zadbali o każdy detal, i to nie tylko na pierwszym, ale także na drugim, na trzecim i na dziesiątym planie. Takiego rozmachu w polskim filmie nie było od czasów kręcenia „Ogniem i mieczem” (1999) Jerzego Hoffmana. Ale też przygotowania do realizacji serialu trwały przeszło cztery lata. W sumie: „Wielka woda” to najdroższa i najbardziej rozbudowana, najbardziej efektywna i efektowna produkcja w całej historii polskiego kina.

Drugim atutem serialu było przekonanie widza, że nie ogląda historii wymyślonej za biurkiem scenarzysty, lecz historię autentyczną, mocno osadzoną w realiach ówczesnej Polski. Kraju, który zmagał się wówczas z półwiekowym dziedzictwem postkomunizmu, gdzie dopiero kiełkowało poczucie odpowiedzialności za własne sprawy. Dotąd w podobnych sytuacjach ludzi wyręczało „państwo”, które zawsze zawodziło. To się zresztą niewiele zmieniło. Administratorzy i wojsko mają mapy sprzed kilku dziesięcioleci, dawno nieaktualne. Tereny zalewowe, które miały posłużyć za zbiorniki retencyjne, zmieniły się w miasteczka, osiedla i wsie. Wały, dawno nieumacniane, teraz pełnią rolę terenów rekreacyjnych i spacerowych. Dolny Śląsk prosi się o tragedię. Lecz film jest też płomienną pochwałą ludzkiej determinacji, która objawia się w układaniu na wałach worków z piaskiem bez oglądania się na porę dnia i nocy, własne zmęczenie, pogodę i głód. Determinacji, której druga fala nadejdzie dopiero w naszych dniach, w spontanicznej oddolnej pomocy dla Ukraińców.

I trzeci atut. Serial ma wszystkie najważniejsze cechy kina katastroficznego (disaster movie). Mamy tu więc nadciągające zagrożenie, które zarówno władzom, jak i zwykłym ludziom wydaje się iluzoryczne, odległe, nieprawdopodobne, możliwe tylko w kinie. A tymczasem słychać przestrogi specjalistów, którzy trafnie przewidują skalę zagrożenia, choć ich opinie są ignorowane. Po prostu nikomu nie mieści się w głowie, że Wrocław, prawie milionowe europejskie miasto, może zniknąć pod wodą. Zwłaszcza że do tej pory się to nie zdarzyło. Kiedy więc zapada decyzja, aby zalać niewielką wioskę i stworzyć w ten sposób zbiornik retencyjny, który uratuje miasto, jej mieszkańcy odruchowo się buntują. A lokalni politycy wietrzą w tym okazję, żeby zebrać nieco punktów. No i mamy te dramatyczne sceny, w których na przykład personel szpitala w popłochu ratuje pacjentów, widząc, jak woda zalewa szpitalne piwnice i jak podnosi się coraz wyżej. Jak w dobrym filmie katastroficznym, mamy więc heroizm zwykłych ludzi, cynizm decydentów i operatywność fachowców. A także rozdzierające tragedie, kiedy to ludzie w zalanym mieście poszukują swoich najbliższych, pełni najgorszych przeczuć co do ich losu. Ta tragedia przełamuje się w losach zwykłych ludzi postawionych w niezwykłych sytuacjach. Mamy zatem świadomego grozy sytuacji urzędnika, Jakuba (Tomasz Schuchardt), i panią hydrolog imieniem Jaśmina (Agnieszka Żulewska). Oni jedni rozumieją, że stawką jest ocalenie miasta. Oboje są w tym bardzo przekonujący, ponieważ patrzą na powódź niejako z zewnątrz. Jaśmina hydrologię studiowała w Holandii i wcześniej badała wielkie powodzie podobne do tej nadchodzącej. Patrzy więc na zagrożenie znacznie szerzej niż mieszkańcy Dolnego Śląska. A z kolei Jakub to wprawdzie samorządowiec, prawa ręka wojewody, ale także dawny anarchista, który zachował spory dystans do świata polityki, także tej lokalnej. Poza tym Jaśmina przybywa z Holandii do kraju, w którym męscy decydenci bardzo niechętnie słuchają wskazań i zaleceń kobiet – nawet ekspertek – bo tu tradycyjnie od oceny sytuacji i podejmowania decyzji jest mężczyzna.

Nieszczęście, którym była „powódź stulecia”, okazało się paradoksalnie bardzo szczęśliwe dla polskich seriali kręconych dla Netfliksa. Bo nie tylko „Wielka woda”, ale i wcześniejszy, pochodzący z 2018 serial pod tytułem „Rojst” okazał się sukcesem pod każdym względem, zwłaszcza że oba filmy mają tego samego reżysera, Jana Holoubka. Oglądamy tu rozłożoną na dwa sezony historię śledztwa w sprawie zamordowania nastolatka, którego szczątki odsłoniła wysoka powodziowa fala. Oglądamy też dwie różne Polski, tę z lat osiemdziesiątych i tę o dekadę późniejszą. Polskę doby zastraszania i Polskę dzikiego wczesnokapitalistycznego impetu. Polskę represji i zagubienia oraz Polskę spełniania świeżo rozbudzonych ambicji, Polskę apetytu na władzę i pieniądze; często apetytu nieposkromionego, posuwającego się do zbrodni. Popisało się tu znakomite grono aktorskie, od Andrzeja Seweryna, przez Magdalenę Różdżkę, po Łukasza Simlata.

Netflix wylansował także jedną z najbardziej wyrazistych postaci ze świata fantasy rodem z Polski, mianowicie Wiedźmina z serialu pod tym tytułem. To postać z sagi fantasy autorstwa Andrzeja Sapkowskiego, która dawno przestała być wyłącznie polską własnością. Wykreowany przez niego Wiedźmin (odpowiednik żeńskiej wiedźmy) Geralt z Rivii wynajmuje się jako zawodowy zabójca potworów, którzy zagrażają mieszkańcom krainy stylizowanej na średniowiecze. Dzięki Netfliksowi „Wiedźmin” urósł do rozmiarów obszernej sagi; jego uniwersum będzie się rozszerzało zapewne jeszcze długo.

W innym kierunku poszedł serial pod tytułem „1983” z roku 2018. Było to całkiem udane political fiction, w którym radykalny atak terrorystyczny z roku wymienionego w tytule zniweczył polskie nadzieje na uniezależnienie się od Związku Radzieckiego. Minęło dziesięć lat, a zamiast spodziewanej III RP mamy ciągle kraj, który dyszy pod radziecką opresją. Na szczęście znajdzie się grupa sprawiedliwych, która podejmie się odwrócenia biegu historii.

I wnioski. W serialu „Wielka woda” oglądamy na koniec klasyczny filmowy denouement, czyli wielką ulgę po kataklizmie. Wody opadają i mieszkańcy przystępują do usuwania zniszczeń i odbudowy Wrocławia. A przede wszystkim wyciągają wnioski. Wiedzą już, że w naszym świecie – zmian klimatycznych czy epidemii – zagrożenia nie mogą być traktowane jak epizody: należy je studiować i na ich przykładzie przygotowywać się do kolejnych. Nie wiadomo, jakie to będą zagrożenia i kiedy nadejdą, ale że przyjdą, to pewne.

Wiesław Kot
Doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.

Tekst pochodzi z serwisu DlaPolonii.pl