Kiedy usłyszałem po raz pierwszy o imprezie Red Bull Skoki w Punkt, nie ukrywam – podszedłem do niej z lekkim dystansem. A dziś, zwłaszcza w początkowych skokach pierwszej serii na Wielkiej Krokwi, miałem wrażenie, że to raczej zabawa niż sportowa rywalizacja. Ale wtedy wydarzyło się coś, co zupełnie zmieniło moje nastawienie. A konkretnie – Domen Prevc. Ten szalony Słoweniec, którego styl skakania zawsze balansuje na granicy genialności i szaleństwa, nagle odpalił bombę na 150,5 metra. Owszem, mocno przysiadł, może nawet trochę przejechał siedzeniem po śniegu, ale emocje, jakie wywołał jego skok, były nie do podrobienia.

I wtedy poczułem to znajome mrowienie – dreszcz sportowej adrenaliny. Coś kliknęło. Może to też kwestia drugiej serii, w której zaczęły się dziać naprawdę zaskakujące rzeczy, może coraz gęstszy śnieg, może doping kibiców, którzy – choć nie w komplecie – i tak stworzyli niepowtarzalną atmosferę pod skocznią. Ale od tego momentu już wiedziałem: to była dobra decyzja, że przyszedłem na te zawody.
Zabawa z legendami
Zacznijmy jednak od początku. Sobota, 5 kwietnia. Zakopane. Choć aura raczej kwietniowo-śnieżna niż wiosenna, to jednak emocje – gorące. Właśnie w ten dzień odbył się pierwszy na świecie drużynowy konkurs skoków do celu. I to nie byle jaki – bo na starcie zameldowały się nie tylko gwiazdy Pucharu Świata, ale też… legendy. Nazwiska, które każdy fan skoków wymawia z szacunkiem: Adam Małysz, Thomas Morgenstern, Gregor Schlierenzauer, Martin Schmitt, Andreas Goldberger. Niezła nostalgia, co?

I to nie była tylko „dekoracja” wydarzenia – oni naprawdę brali udział w zawodach! Co więcej – ich pierwsze skoki odbyły się na mobilnej skoczni K-4, miniaturowej rampie z której można było „odlecieć” na imponujące… cztery metry. Właśnie tyle osiągnął Martin Schmitt – i jak się później okazało, to właśnie jego wynik miał wielkie znaczenie.
Strategia zamiast stylu
Formuła Red Bull Skoki w Punkt była prosta, a zarazem oryginalna. Żadnych not za styl, żadnych przeliczników za wiatr czy długość rozbiegu. Tylko czysta strategia: każda drużyna miała oddać osiem skoków w dwóch seriach, a celem było osiągnięcie dokładnie 1000 metrów. Nie mniej, nie więcej.

Każdy skoczek, przed wybiciem z progu, deklarował odległość, którą zamierza osiągnąć, a wcześniej konsultował się z kapitanem drużyny. Wszystko na żywo, bez symulacji, komputerów czy systemów pomiaru siły wiatru. Liczyła się głowa. Liczył się nos. I oczywiście – skoki w punkt. Trafienie co do metra nie dawało dodatkowych punktów, ale w przypadku remisu – mogło zaważyć o zwycięstwie.
I wiecie co? Działało to fenomenalnie. Po raz pierwszy od dawna miałem wrażenie, że w skokach chodzi nie tylko o to, kto poleci najdalej i najładniej stylowo (oczywiście przy dobrych przelicznikach za wiatr), ale też kto najlepiej myśli. Kto naprawdę zna tę skocznię, kto potrafi dobrać belkę, ocenić siłę nóg i wiatru, i… po prostu trafić.
Wielki show i wielka niespodzianka
Pierwsza seria – poza wspomnianym wcześniej lotem Prevca – nie wyróżniała się niczym szczególnym, przynajmniej dla znudzonego mnie. To Adam Małysz i jego drużyna objęli prowadzenie, głównie dzięki właśnie niesamowitemu skokowi Słoweńca. Ale to, co wydarzyło się w drugiej serii, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Z nieba zaczął sypać śnieg. Warunki się zmieniły. Rozpoczęła się prawdziwa walka strategii. I wtedy zaczęły się dziać rzeczy niebywałe. Jeden po drugim, zawodnicy trafiali dokładnie w zadane metry. Gregor Deschwanden: 107 m. Ryoyu Kobayashi: 107 m. Alex Insam: 125 m. Andreas Wellinger: 128 m. Co za precyzja! Co za nerwy ze stali u nich!
Ostatecznie, to dwie drużyny osiągnęły dokładnie 1000 metrów: ekipa Martina Schmitta i drużyna Andreasa Goldbergera. W normalnych warunkach powiedzielibyśmy: remis. Ale nie tutaj. Regulamin przewidywał, że o wygranej zadecyduje liczba „trafionych” skoków. Problem w tym, że i tu był remis. A więc… sięgnięto po ostatnią deskę ratunku: czyli wyniki kapitanów ze skoczni K-4.

No i tu Schmitt mógł triumfalnie unieść ręce w górę. Jego 4 metry zapewniły wygraną. Tak oto, symbolicznie, stary mistrz pokazał, że doświadczenie i precyzja wciąż mogą wygrywać z młodością.
Małysz, Żyła i cała reszta
Polskich akcentów nie brakowało. Adam Małysz – wiadomo, to król Wielkiej Krokwi, bez którego nie wyobrażamy sobie żadnej zimy w Zakopanem. Piotr Żyła jak zawsze tryskał energią i humorem. Tak z resztą było i w piątek przed zawodami, gdy popularny Wiewiór mówił, że po zakończeniu sezonu regeneruje się śpiąc jak najdłużej się da. Dawid Kubacki, Paweł Wąsek, Aleksander Zniszczoł, Maciej Kot – wszyscy dali z siebie wszystko. Młodzi, doświadczeni, aktualni i byli reprezentanci – wszyscy razem stworzyli widowisko, które na długo zostanie w pamięci kibiców.

– Bardzo fajna formuła zawodów, myślę, że zarówno my, jak i kibice dobrze się bawili – podsumował Piotr Żyła. I nie sposób się z nim nie zgodzić.
Paweł Wąsek natomiast przyznał szczerze: – Byłem w teamie Adama Małysza i strategię ustalaliśmy na bieżąco. Zabrakło nam półtora metra. I tak naprawdę właśnie te półtora metra zadecydowało o wszystkim.
Czy będzie ciąg dalszy?
Mam nadzieję, że tak. Ten turniej – choć zupełnie inny niż wszystko, co znamy ze świata profesjonalnych skoków – był jak powiew świeżości. To pokazało, że skoki narciarskie mogą być także zabawą, że mogą wyjść poza ramy zimowego Pucharu Świata, że da się zbudować atmosferę święta wokół idei trafiania „w punkt”.
Jedyne, co można byłoby przemyśleć, to termin. Gdyby jeszcze te zawody odbyły się przy pełnych trybunach mogłyby naprawdę wejść na stałe do kalendarza „eventów towarzyskich” w skokach narciarskich. Bo przecież nie tylko o punkty chodzi. Czasem warto po prostu… dobrze się bawić.
Do zobaczenia za rok – oby!
Zakopane, Wielka Krokiew, Red Bull i skoki w punkt – to połączenie, które zasługuje na kontynuację. A ja – choć początkowo nie do końca przekonany – mogę powiedzieć jedno: jestem na tak. I mam nadzieję, że za rok znowu będę mógł to przeżyć. Może tym razem z pełnymi trybunami. Może z jeszcze większym rozmachem. Może z kolejnym rekordem. Ale na pewno z takim samym uśmiechem na twarzy.
Grzegorz Turski