Australia i Polonia, Lifestyle

Świętokrzyski żur na wydmie w Great Sandy National Park

Pomysł na zupę zrodził się już dawno temu, gdzieś na łączach internetowych między Kielcami a Brisbane. Na Wielkanoc miała przyjechać rodzina – będzie więc dobry, polski żur.

Jajka, białą kiełbasę i żur ugotowałem na publicznym grillu (fot. WM).

Zadanie numer jeden: zdobyć porządną polską kiełbasę. Najlepiej białą, a może przy okazji też jakąś wędzoną. Wiadomo przecież, że przywiezienie jej z Polski graniczy z cudem. Na szczęście jest comiesięczny targ w Domu Polskim w Milton – świetna okazja, żeby zaopatrzyć się w smakowite polskie dobra. Fajna sobota, jedziemy na targ. Kupujemy kiełbasę, która – świeża raz w miesiącu – dociera do Brisbane prosto z Sydney. No dobrze, nie do końca świeża, bo biała jest już zamrożona. Jak przystało na typowych Australijczyków, mamy przygotowane eski – i tam pakujemy pęta. Na wyjściu szybko wciągamy rogala marcińskiego i pączka z powidłami śliwkowymi. Na widok miodowego piwa tylko się oblizujemy – w końcu jest dopiero dziewiąta rano. Pierwszy składnik zdobyty! Do świąt jeszcze dwa tygodnie, więc wszystko ląduje w zamrażarce. Taki urok mieszkania w miejscu, gdzie polska kiełbasa pojawia się raz na miesiąc. Suszyć jej na kiju chyba bym się nie odważył. Ci z Sydney mogą sobie kupić wszystko dzień przed świętami… No cóż, nasz żur jakoś to przetrwa.

Zadanie numer dwa: odebrać z lotniska mamę do gotowania żuru. Nie mojego tatę, nie moją mamę – ale żur zostanie zaopiekowany przez każdą polską mamę. Teściowie lądują w Australii. Do Wielkanocy zostało sześć dni.

Zadanie numer trzy: kupić zakwas do żuru. Biję się w pierś – niestety kupiliśmy go w słoiku, zawekowanego i spasteryzowanego. Nie nakarmiliśmy własnego zakwasu na czas, prawdę mówiąc – w ogóle o tym nie pomyśleliśmy. Znak czasów. Jadę więc do źródła polskich rarytasów – marketu w dzielnicy Annerley. I znów, jako małe pocieszenie, oprócz zakwasu kupuję toruńskie pierniczki.

Zadanie czwarte wykonano poza moją wiedzą – na święta pojechaliśmy już z gotowym wywarem warzywnym. Całe szczęście, bo wykazaliśmy się niebywałym niedbalstwem i zabrakło nam gazu do kuchenki. Ot, brak australijskiego doświadczenia.
Jesteśmy na kempingu w okolicach Noosy, na szlaku między plażami Noosa North Shore a Rainbow Beach. Tu spędzimy święta i tu zjemy żur.

Stół nakryty do świątecznego posiłku w Great Sandy National Park (fot. WM).

Do kulinarnego finału stajemy we czwórkę – przyszywani rodzice i my, przyszywani Australijczycy. Gotowanie żuru wielokrotnie przekładamy. Sobotę wielkanocną spędziliśmy na wyprawie terenówką plażą do Rainbow Beach. Plan dnia ustalały pływy oceanu. Z przykrością stwierdzam, że nie udało się poświęcić koszyczka – laicyzacja Australii dotarła i tutaj. Ale święta to święta – nie poddamy się.

Niedziela, godzina 16. Jajka ugotowałem już rano, na publicznym grillu – gazu w sam środek świąt nie udało się uzupełnić. Jajka na takim grillu ledwo pyrkają, ale po 20 minutach mam porządne jaja na twardo. Reszta wydaje się prosta – boczek na grilla, kiełbasa do wywaru, a na koniec – ten nieszczęsny, pasteryzowany zakwas. Oczywiście można by się nad żurem rozwodzić długo – o przyprawach, czasie gotowania i kulinarnych niuansach – ale dość już o tym.

Słońce pięknie świeciło, przyjezdni z kraju i tutejsi mieszkańcy byli zadowoleni. A żur, ugotowany na plaży w Queensland, był po prostu pyszny.
Witold Mazur