Polska firma, prowadzona przez Pawła Karwowskiego, jeśli chodzi o regulację klimatyzacji, w Sydney nie ma sobie równych.
– Nigdy nie musieliśmy się reklamować, a pracę mamy cały czas – mówi szef KC Balancing.
W polskiej firmie pracuje obecnie 12 osób. Zajmują się balansowaniem systemów klimatyzacji. Na czym dokładnie polega to zajęcie? – Do schłodzenia przestrzeni jest potrzebna dana ilość wody i powietrza. Jeśli gdzieś dociera ich więcej, to do innych mniej. Tam, gdzie jest za mało, systemy pobierają więcej energii. Odpowiednie zbalansowanie instalacji sprawia, że w całym systemie woda i powietrze rozkładają się równomiernie, co powoduje oszczędności prądu – wyjaśnia Paweł Karwowski, szef KC Balancing.

KC Balancing – do tej pracy trzeba mieć wyobraźnię
Jego firma może pochwalić się w Sydney bardzo dobrą renomą. Polacy pracowali m.in. w słynnej operze, kasynie, systemy na lotnisku na zachodzie miasta czy nowym Sydney Fish Market także wyszły spod ich rąk. – Nigdy nie musieliśmy się reklamować, a robota jest cały czas. Mamy wyrobioną markę – podkreśla Karwowski. – Mniej więcej 7 lat temu powstało trochę firm balanserskich, ale nie są dla nas konkurencją. Jedyne, co jest uciążliwe, to, że nie znają się tak dobrze, jak my i dostają prostsze prace. Nas potrzeba tam, gdzie są skomplikowane systemy.
Balanserzy podczas pracy korzystają ze specjalistycznego sprzętu, który od pewnego czasu produkowany jest w Polsce. Obecność nietypowych narzędzi na budowach często powoduje konsternacje i pytania o ich przeznaczenie wśród malarzy, elektryków i innych fachowców. Do ich obsługi i zrozumienia, do czego służą, niezbędna jest dawka specjalistycznej wiedzy.
– W tej pracy trzeba mieć wyobraźnię, nie każdy do tego się nadaje. Trzeba też trochę umieć liczyć. Przyuczenie dobrego balansera zajmuje około roku, półtora. Wtedy możemy kogoś wysłać samego na robotę, wcześniej musi się przyuczać. Dlatego ci, którzy teraz ze mną pracują, są dla mnie cenni. Mają wiedzę i są pracowici – zwraca uwagę pan Paweł.
Od rzeźni do klimatyzacji – polska droga w Sydney
Polak do Australii trafił w latach dziewięćdziesiątych. Początków nie wspomina najlepiej. – Trafiłem tu przez finanse. Wtedy w Polsce nie było co robić. Musiałem wyjechać, a nie chciałem. Dlatego początki były dla mnie do niczego – wspomina.
Do Sydney sprowadziła go matka. Najpierw była praca w rzeźni, potem malowanie. – W Polsce zajmowałem się wszystkim: rolnictwem, tartakiem, jeździłem autobusami. Tak też było tutaj na początku. Dopiero po jakimś czasie poznałem Kacpra Kasprzaka, który założył już wcześniej KC.
– Na początku raz była robota, raz nie było, na chwilę odszedłem. W końcu zachorowałem, a nie miałem ubezpieczenia, musiałem zamknąć firmę malarską. Wspólnik z Litwy wrócił do Europy, bo myślał, że już ze mnie nic nie będzie, jak mnie zobaczył w szpitalu – śmieje się Karwowski. – Jak wyzdrowiałem, wróciłem do balansowania. Wcześniej miałem trochę do czynienia z mechaniką, więc szybko łapałem, o co chodzi i tak zostałem.
Przeskok z Polski lat dziewięćdziesiątych do Australii, jak dla każdego emigranta, był ogromny. – Za tutejszą dniówkę w Polsce można było mieć bardzo dużo. Mieliśmy w Polsce ziemię rolną, 50 hektarów. Za 50 dolarów przyjechał do nas gość i zrobił całe żniwa i jeszcze resztę wydawał.

„Budowlanka” w Australii bardzo się zmieniła
Zdaniem szefa KC Balancing, w sektorze budowlanym w Australii zmieniło się bardzo dużo przez ostatnich 30 lat. – Wcześniej system na 50 piętrach byliśmy w stanie ustawić w 2 osoby. Wszystko było zainstalowane, gotowe na nasze przyjście. Zaczynaliśmy o 9, o 16 kończyliśmy, a w międzyczasie trzy kawy zdążyliśmy wypić. Teraz jest nerwówka, jakość niestety poszła bardzo w dół. Dużo prac jest opóźnionych, przez co jest mnóstwo niedociągnięć, przez co i nam zajmuje wszystko więcej czasu – wyjaśnia Karwowski.
Właściciel firmy balansującej nie ukrywa, że także przez to czasu na wizyty w Polsce jest coraz mniej. – Rzadko bywam w kraju. Moja żona lata co roku, ale o wiele rzadziej. Po pierwsze mamy dużo pracy, a po drugie nie lubię latać. Ale od jakiegoś czasu wracam coraz chętniej. W Polsce bardzo dużo się zmieniło, nawet sprawy w urzędach idzie po ludzku załatwić, a nie jak kiedyś, że strach – żartuje pan Paweł.
Wojciech Pierzchalski