Kultura, Lifestyle, Polska

Uczyłem się po to, aby grać na skrzypcach – przypomnienie rozmowy ze Zbigniewem Wodeckim

Kilkanaście lat temu w jeszcze papierowym wydaniu Expressu Wieczornego ukazał się mój wywiad ze Zbigniewem Wodeckim. Ten znany i lubiany polski piosenkarz, instrumentalista i kompozytor zmarł 22 maja 2017 roku. 

Zbigniew Wodecki - foto Wikipedia
Zbigniew Wodecki – foto Wikipedia

Oprócz rozmowy przypomnę krótko kulisy powstawania wywiadu. Na spotkanie ze Zbigniewem Wodeckim, oraz Jackiem Chmielnikiem – aktorem, scenarzystą i reżyserem, umówiłem się w krakowskim Klubie Aktora Loża. Do Klubu trochę przed czasem przyszedł Wodecki, a Chmielnik zadzwonił, że się spóźni, bo stoi w korku. Dojeżdżał z Zabierzowa, gdzie w tym czasie był współwłaścicielem restauracji. Czekając na niego rozmawialiśmy z p. Zbyszkiem. Ta rozmowa, żarty spowodowały, że poczułem się tak, jakbyśmy znali się od lat. Znikło też napięcie, które zwykle towarzyszy mi przy tego typu rozmowach. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że zadzwonię do Jacka Chmielnika, aby sprawdzić ile czasu mu to jeszcze zajmie. Przycisnąłem w telefonie wybieranie ostatniego numeru i czekałem, aż w słuchawce usłyszę głos naszego spóźnialskiego. W tym samym momencie zadzwonił telefon Wodeckiego. Odebrał… Spojrzeliśmy na siebie i wybuchnęliśmy głośnym na całą salę śmiechem. W roztargnieniu zapomniałem, że wykonałem kilka rozmów do obu panów, i że ta ostatnia nie była jednak do Chmielnika… 🙂

Gdy już byliśmy  w komplecie jeszcze przez kilka chwil rozmawialiśmy na przeróżne tematy, aż w końcu panowie weszli na temat żartów. Kilka opowiedzieli, ale ich dziś nie przytoczę, bo są do opowiadania raczej w kameralnym gronie. 🙂 Po takim wstępie, wywiady udało się przeprowadzić bez najmniejszego problemu. 🙂

Po przygotowaniu rozmowy w wersji tekstowej pojechałem do Krakowa, aby pan Zbyszek ją autoryzował. Nie miał zastrzeżeń. Po autoryzacji… zaprosił mnie do restauracji na sushi… Takim właśnie był Zbigniew Wodecki…

 

Uczyłem się po to, aby grać na skrzypcach

Grzegorz Turski: Zacznijmy od pana muzycznych początków. Skończył pan średnią szkołę muzyczną w klasie skrzypiec, skąd wzięło się u pana zainteresowanie tym akurat instrumentem i w ogóle muzyką?

Zbigniew Wodecki: Wszyscy w rodzinie byli muzykami. Matka miała sopran koloraturowy, ojciec był pierwszym trębaczem w Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie, a siostra była wiolonczelistką i solistką operetki krakowskiej i śląskiej. Jako mały chłopiec, mając taki przykład, także chciałem grać, więc rodzice kupili mi skrzypce. Później okazało się, że to nie jest wcale zabawa, ale ciężka praca.

G.T.: Słyszałem, że jako skrzypek wygrał pan stypendium do Leningradu, ale od muzyki bardziej kochał pan swoją świeżo poślubiona małżonkę i dla niej zrezygnował pan z wyjazdu. Może pan coś więcej opowiedzieć na temat tego stypendium?

Z.W.: Rzeczywiście miałem możliwość wyjechania w wyniku takiego przesłuchania w Łańcucie, ale wtedy grałem już z Ewą Demarczyk, założyłem rodzinę i nijak mi się nie chciało jechać do tego kraju strasznego. Jednak mam prawo sądzić, że po tym stypendium byłbym bardzo dobrym skrzypkiem. W owym czasie stypendia radzieckie stały na najwyższym światowym poziomie, bo tam nic innego nie było do roboty jak tylko ćwiczyć. Zamknąć się jednak na pięć lat i ćwiczyć, to było nie dla mnie, bo bym chyba zwariował. Zwłaszcza, że już wtedy liznąłem trochę estrady, wyjeżdżałem między innymi na koncerty w Europie zachodniej ze wspomnianą panią Ewą Demarczyk. Byłem więc bardzo daleki od tego, aby bez reszty poświęcić się karierze skrzypka solisty.

G.T.: Pana drugim instrumentem jest trąbka, czy z nią też wiąże się jakaś historia?

Z.W.: Z trąbką to było tak, że jak wspomniałem mój ojciec był trębaczem i ten instrument był w domu. Czasami, gdy ojca nie było brałem tą trąbkę i coś tam dmuchnąłem. Gdy już nie miałem siły ćwiczyć komponowałem, i tak mi wyszły piosenki, które sobie na tej trąbce pogrywałem. Na trąbce jestem więc samoukiem, ale to do mojej roboty mi wystarczy.

G.T.: Nie jest pan osobą, którą można by jednoznacznie artystycznie „zaszufladkować”, bo pana muzyczne spektrum jest szerokie od muzyki typowo rozrywkowej po muzykę poważną. Po prostu od „Chałup” aż po wykonywanie „Nieszporów ludźmierskich”. Czy ma pan jakąś swoją teorię dotyczącą muzyki, czy prawidłowym jest podział na muzykę dobrą i złą?

Z.W.: Oczywiście, że taki podział jest prawidłowy. Jednak współczesna młodzież nic nie wie o muzyce, ponieważ słucha samych bzdur, mało tego wmawia im się, że te bzdury są coś warte. Robią to cwaniacy, którzy zarabiają na tym kolosalne pieniądze: na głupocie ludzkiej, na braku wymagań, na lenistwie, na nieuctwie. Tego nie trzeba się uczyć i na tym wszyscy się znają. Mówię o tym z takim sarkazmem, bo całe życie spędziłem z muzyką i wiem ilu jest fantastycznych artystów w tej dziedzinie. Jest taki program telewizyjny na satelicie, który nazywa się „Mezzo” i tam dopiero widać jacy prawdziwi muzycy są na świecie. Są kompletnie nieznani, ale to oni są prawdziwymi artystami. To co się lansuje w komercji, to jest po prostu bicie piany.

G.T.: O pana karierze słyszałem, że grał pan sobie spokojnie w Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji, aż do czasu kiedy poproszono pana o zaśpiewanie czołówki do kultowego filmu animowanego o pewnym latającym i pracowitym owadzie i wtedy się zaczęło. Podobno dzieli pan swoje życie na erę przed i po tym zdarzeniu?

Z.W.: Rzeczywiście tak było. Byłem bardzo ambitny i nagrałem piosenki: „Lubię wracać tam, gdzie byłem”, „Izolda”, „Bach”, czy „Z tobą chcę oglądać świat” i w końcu właśnie „Pszczółkę Maję”, która to, jak pan zauważył, otworzyła mi drzwi do popularności.

G.T.: Tak bardziej poważnie. Grał pan z zespołem Ewy Demarczyk, w zespole Czarne Perły, w grupie Anawa, w Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji, w Krakowskiej Orkiestrze Kameralnej, a kiedy narodziła się myśl kariery solowej, którą rozpoczął pan w 1972 roku?

Z.W.: To przyszło samo, bo ja jestem egzemplarzem co się o nic sam nie stara. Zawsze mi ktoś coś zaproponował. Pojechałem kiedyś grać do knajpy „Parkowej” w Świnoujściu i tam mi zaproponowano zrobienie audycji telewizyjnej „Wieczór bez gwiazdy”, po ukazaniu się tej audycji zaproponowano mi nagranie piosenki, po jej nagraniu zaproponowano mi wyjazd na festiwal, wygrałem ten festiwal i wówczas nic mi nie musiano proponować, bo już ni z tego ni z owego byłem piosenkarzem. Tak sobie dziękować Bogu już trzydzieści lat ciągnę i życzę wszystkim młodym żeby im także udało się przez trzydzieści lat utrzymać na tej nerwowej robocie.

G.T.: Wyczytałem gdzieś, że cytuję: „nagrał wiele płyt”. Zdaje się, że jednak nie było ich aż tak wiele?

Z.W.: Było ich aż… trzy. Ja nie umiem myśleć komercyjnie.

G.T.: Czy obecnie pracuje pan nad jakimś nowym materiałem?

Z.W.: Ja jak się wkurzę to siądę i zrobię to co mnie się podoba. Na razie są takie czasy, że człowiek musi się cieszyć, że ma co do gęby włożyć i że tych koncertów sporo gra. Dlatego moja ostatnia płyta jest nagrana tak troszeczkę, aby można było grać imprezy plenerowe. I gram imprezy plenerowe i nie boję się żadnej kapeli rockowej!

G.T.: Co więc panu w duszy gra?

Z.W.: Ja jestem sweetowiec i powinienem był urodzić się w latach trzydziestych w Ameryce. Najlepiej czuję się w piosenkach, które trzeba umieć śpiewać, i mnie, powiem bez fałszywej skromności, to się udało. Moim ulubionym artystą jest Nat King Cole, i uczyłem się właśnie na nim, i na Sinatrze. Mnie podoba się tego typu muzyka gdzie grały big bandy, gdzie nie trzeba było krzyczeć tylko śpiewać.

G.T.: Ciekaw jestem jak wspomina pan okres współpracy z kabaretem „TEY”?

Z.W.: To były złote czasy. Udało mi się wtedy w topić w środowisko poznańskie, czyli Zbyszek Górny, Zbyszek Napierała. Na ich zlecenie śpiewałem w Sopocie. Zamieniłem też wtedy miejsce pracy z Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie na to samo, ale w Poznaniu. To był czas kiedy kabaret „TEY” mocno stał. Zenek Laskowi, Zbyszek Górny, inni znakomici koledzy, aż łza się w oku kręci. Nie dalej jak wczoraj oglądałem takie wspomnienie Zenka Laskowika z moim udziałem, i człowiek dziwi się tylko, że to tyle czasu minęło i inaczej się wygląda.

G.T.: W jednym z wywiadów powiedział pan, że “Nareszcie zacząłem żyć jak człowiek i przestałem martwić się o to, aby być sławnym piosenkarzem”. Czy czuje się pan wyzwolony od tzw. „presji sukcesu”, i jak dochodzi się do takiego psychicznego wyzwolenia?

Z.W.: Myślę, że poprzez zmęczenie i nażarcie się tego. Ja panu powiem, to nie jest prawda, że człowiek nareszcie jest na luzie, bo mimo wszystko cały czas gnębi go to co będzie dalej. Tak sobie marzę, żeby napisać wielką operę, czy świetną muzykę do filmu, to wtedy byłbym spełniony. Na tej piosenkarskiej niwie cały czas mi czegoś brakuje, czuję, że oszukuję siebie, bo przecież uczyłem się po to, aby grać na skrzypcach.

G.T.: Czy pańskie doświadczenia pomagają panu w pracy w programie „Droga do gwiazd” z ludźmi, którzy dopiero maja zamiar zacząć robić karierę w branży?

Z.W.: Na pewno pomaga, bo po jakimś czasie nabrałem jakiegoś tam dystansu do wielu spraw. Poza tym wielokrotnie mówiłem, że ja się zawsze świetnie czułem w tego typu historiach. Jeżdżąc na swoje występy bardzo często w Domach Kultury słyszałem ćwiczące zespoły i buty mi spadały jak oni świetnie grają i śpiewają. Często chciałem pomóc i na reszcie się złożyło tak, że zaproponowano mi tą „Drogę do gwiazd”. Mogę wyszukiwać tych zdolnych ludzi, i jak widać i słychać, niektórzy to bardzo dobrze robią. Tylko przypadek sprawia, że nie zrobili światowej kariery, bo się urodzili tu, a nie tam.

G.T.: Może pan zdradzić kulisy tego programu, czy zawiadamianie uczestnika rzeczywiście jest przez zaskoczenie, i czy potem całość programu jest nagrywana bez możliwości poprawki w przypadku jakiejś wpadki wykonawcy?

Z.W.: Możliwość poprawki zawsze musi być, natomiast chodzi o to, aby delikwent naprawdę nie wiedział, że my do niego przyjedziemy. Kolejność rzeczy jest taka, że potencjalni uczestnicy przyjeżdżają na casting, zostawiają swoje adresy, po czym jak są już wybrani, to specjalna ekipa umawia np. tam gdzie oni pracują, lub z rodziną, tak aby oczywiście oni się nie dowiedzieli. Staramy się ich zaskoczyć, bo nigdy nie uda się tak dobrze zagrać zaskoczenia, chyba, że jest ktoś aktorem klasy tu obecnego Jacka Chmielnika. Czasami zdarza się jednak, że na przykład babcia nie wytrzyma i sypnie wnuczce żeby się ładnie uczesała, bo nie powie co, ale może się zdarzyć.

G.T.: Realizacja takiego programu niesie za sobą pewnie wiele zabawnych sytuacji, czy pamięta pan jakieś?

Z.W.: Jest tego bardzo dużo, ale to jest humor typu sytuacyjnego. Kiedyś spytałem dziewczynki przepraszam, gdzie tu jest klasa 7 c? Na to ona, że pan po mnie przyjechał! Wtedy to ona mnie zaskoczyła, bo ja nie wiedziałem, że to jest ona.

G.T.: Przejdźmy do spraw bardziej prywatnych. W tym miesiącu zdaje się pana wnuczka Julia będzie kończyć swój pierwszy roczek życia. Czy dziadek Zbyszek zamierza w jakiś specjalny sposób świętować ten dzień.

Z.W.: Już świętował… Drugiego lipca rok minął, a przeleciało jak jedna chwila.

G.T.: Czy był pan w Australii i jak pan znajduje ten kraj?

Z.W.: Byłem, ale to jest bardzo daleko od Krakowa! Tam się leci i leci i wszystko boli, także po ostatnim pobycie powiedziałem, że to ostatni raz. Poważnie, to bardzo piękny kraj, inna półkula, to się da wyczuć. Zazdroszczę im słońca, pogody i wody. Jest w nas krakowiakach coś takiego, że czujemy cały czas jakąś więź z tą naszą budą jak pies. Zawsze jak wyjeżdżałem, czy to była Kuba czy Australia, to czekałem na to kiedy wrócę do Krakowa.

G.T.: Z tym ostatnim razem to zdaje się nie do końca prawda?

Z.W.: Ma pan rację, bo w grudniu razem z Krzysztofem Piaseckim lecę ponownie na Antypody.

G.T.: Panie Zbyszku co pan robi aby odreagować stres, jak pan wypoczywa?

Z.W.: Aby odreagować stres puszczam sobie innym stres np. Komisję Sejmową, słucham o różnych aferach, ponieważ muzyki w radiu nie mogę słuchać, bo mnie nudzi jak cholera. Ja nie umiem odpoczywać, bo jak odpoczywam to się denerwuję, że nie ćwiczę. Związku z czym lubię być w trasie, bo jak jestem, to nie mam wyrzutów sumienia, że nie ćwiczę, bo jestem w pracy.

Dziękuję za rozmowę.
Grzegorz Turski

Życiorys artysty można przeczytać tutaj