
Kiedy 40 lat temu przyleciałam do Australii, poczułam się tu jak w domu. Należałam do
grona niewielu przybyłych wówczas Polaków, których nowy kraj oczarował od samego początku. Może wpływ na to miał fakt, że hostel dla emigrantów w którym nas zakwaterowano znajdował się w południowej części dzielnicy Coogee. Było lato, a co za tym idzie, słońce, palmy i pobliskie plaże. Dwójka małych dzieci nie przeszkadzała nam w poznawaniu nowego świata. Powiem więcej, pozwalała nam zachować dystans i w pewnym sensie mobilizowała do działania.

Uczyliśmy się języka, pragnąc jak najszybciej stanąć na własnych nogach i poczuć się pełnowartościową częścią nowego społeczeństwa. Jednocześnie jakaś wewnętrzna potrzeba nakazywała nam zachować w sobie polskość, utrzymać rodzinne tradycje, uczyć nasze dzieci ojczystego języka.
Myślę, że emigracja zbliża ludzi. Oddaleni od rodziny, szukaliśmy kontaktów z rodakami, z którymi swobodna rozmowa w najlepiej znanym języku, dawała nam wiele przyjemności.
Bardzo szybko stworzyliśmy sobie tzw. rodzinę zastępczą, grupę znajomych Polaków z dziećmi w wieku naszych pociech. Wspólnie zaczęliśmy organizować wycieczki i pikniki. Kiedy zbliżał się grudzień, ktoś wpadł na pomysł żeby zrobić Mikołajki. Nasze maluchy odstrojone i podekscytowane czekały na owianego legendą świętego. W czerwonym ubraniu, z długą, biała brodą i wielką torbą prezentów, Mikołaj gościł w naszych domach dopóki dzieci w niego wierzyły, lub chciały wierzyć. Potem wyrosły, a Mikołajki pozostały dla nich już tylko słodkim wspomnieniem.
Tak wtedy myślałam. Jednak jest takie stare przysłowie „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. To nie znaczy, że moje dzieci są stare. To znaczy, że pozakładali już własne rodziny, mają dzieci, i wychowują je w swój własny sposób, najlepiej jak potrafią. Inaczej niż my, niż nasze mamy czy babcie, a jednocześnie tak samo – z miłością i tym maleńkim czymś, co zasialiśmy w nich przed laty.
W zeszłą sobotę doświadczyłam deja vu. Miałam przyjemność uczestniczyć w Mikołajkach organizowanych przez mojego syna i synową dla ich polsko-australijskich rodzin z dziećmi. Od czternastu lat (tyle ile ma moja najstarsza wnuczka) spotykają się w Mikołajkowy weekend. Na początku było ich tylko kilkoro. Z czasem przybywało przyjaciół. Rozrastały się rodziny. Jedne dzieci przestały już przychodzić, bo wyrosły, inne ledwo stawiają pierwsze kroki w drodze po prezenty. Starszaki podśmiewują się cicho, zgadując czyj tata zasiadł tego roku w fotelu Mikołaja.
Według naukowców dzieci przestają wierzyć w Świętego Mikołaja około 8. roku życia. To znaczy, że wśród moich wnuków jest już tylko trójka „wierzących”. Niektóre dzieci patrzą z nadzieją na wielki worek z prezentami, zastanawiając się czy naprawdę były grzeczne przez cały rok, a jeszcze inne boją się podejść do obcego, brodatego pana. Zazwyczaj trzeba Mikołajowi powiedzieć wierszyk lub zaśpiewać piosenkę. Można też zatańczyć, zrobić fikołka, poskakać; jakoś trzeba na prezent zasłużyć. Ale nie to jest najważniejsze. Istotą całej tej imprezy jest kultywowanie tradycji i wspólne przebywanie ze sobą. W obecnych czasach pandemii, przy rozwoju technologii oraz istnieniu mnóstwa środków komunikacji, dzieci coraz więcej czasu spędzają samotnie przed komputerem. Każde spotkanie w większym gronie daje im możliwość kontaktu z innymi dziećmi, szansę wspólnej zabawy i rozmowy. Również rodzicom.

Patrzyłam na nich i ich oczekujące Świętego Mikołaja dzieci z wielkim rozrzewnieniem. Usadowiły się na trawie śpiewając kolędy. I mimo, że było to „Jingle bells” a nie „Przybieżeli do Betlejem”, to miałam łzy w oczach. Miała je też mała Zosia, która rozpłakała się na widok Mikołaja. Żeby tylko wiedziała, że w tym roku to właśnie jej tata udawał popularnego wśród dzieci świętego. A ja cóż… naładowana energią i pełna dobrych myśli napisałam wiersz.
Przed świętami różne myśli przychodzą do głowy.
powrzucajmy je do worka, wnet prezent gotowy.
I zabierzmy te podarki wprost do Mikołaja,
niech swą mądrą, siwą głową rozdziela, ustala.
Niech każdemu według potrzeb, doda trochę wiary,
a gdy trzeba, to i rózgą niech pogrozi Stary.
Te nieczyste i złe myśli niech odda do pralni,
a te smutne i niepewne da do przechowalni.
Niech roznosi tylko dobre, nadzieją utkane,
myśli czyste, kryształowe, rzadko spotykane.
Takich myśli cały worek to prezent najdroższy,
łatwo nimi się podzielić wśród świątecznych gości.
Dobrych myśli cały worek. Merry Christmas! Spadam…
Ela Chylewska