Gdy niedawno z dwudziestokilkuletnią redakcyjną koleżanką analizowałam nadchodzące rocznice pod kątem materiałów dziennikarskich, w kontekście 2 kwietnia rzuciłam mimochodem: „Pamiętam, jak spontanicznie pojechałam wtedy do Rzymu na pogrzeb papieża”. Koleżanka popatrzyła na mnie szczerze zdziwiona i zapytała: „Ale dlaczego ci się chciało? Przecież pogrzeb papieża to nie jest wydarzenie ekscytujące dla dwudziestoparolatki”.

Ta krótka wymiana zdań uświadomiła mi, że to, co było oczywiste 20 lat temu, dziś już oczywiste nie jest. „To jakby dziś umarł ktoś o rozpoznawalności Lady Gagi, publicznym autorytecie Dalajlamy i wywołujący ciepłe uczucia, jak ukochany dziadek”. Musiałam posłużyć się tym porównaniem, ponieważ koleżanka rzeczywiście nie umiała wyobrazić sobie tego, jakie emocje budził Jan Paweł II za życia nie tylko wśród Polaków, ale i u innych narodowości. I zdałam sobie sprawę, że odkąd umarł, w zasadzie nikt ani w Polsce, ani na świecie nie zajął miejsca, które on wcześniej zajmował. Nie ma kogoś jednocześnie budzącego szacunek, zdziwienie, zaufanie, czułość.
Dla mnie dwudziestoparoletniej papież był Polakiem od zawsze – urodziłam się w roku jego wyboru na Stolicę Piotrową. Nie byłam klasycznym przykładem pokolenia JP2, ponieważ jako nastolatka nie pojmowałam fenomenu tego człowieka: pokolenie moich rodziców patrzyło na niego z uwielbieniem i nabożnością, a ja na homiliach papieskich raczej się nudziłam. Oni, pamiętający pielgrzymkę z 1979 r., ciągle jeszcze ekscytowali się tym, że Polak piastuje tak eksponowane na świecie stanowisko. Dla mnie była to już oczywistość. Pielgrzymki papieża do Polski były zwykłym, powtarzającym się co kilka lat rytuałem. Gdy przejeżdżał przez Warszawę, nie czułam potrzeby, by ustawiać się na drodze tego przejazdu, by choć raz na mnie spojrzał.
Jak osobistego dziadka zaczęłam traktować go dopiero wtedy, gdy na początku swojej pełnoletniości przeczytałam jego młodzieńcze poezje, a potem, gdy ktoś mi polecił lekturę wywiadu z papieżem w postaci książki Przekroczyć próg nadziei, zaczął mi imponować jako pisarz i jako intelektualista.
Najmocniej pamiętam jednak śmierć Jana Pawła II i to, co działo się potem w Polsce i na świecie. Było to wydarzenie o randze tych, o których wszyscy pamiętają, gdzie ich ta informacja zastała i co wtedy robili. W życiu osobistym zdarza się tak tylko wtedy, gdy umiera ktoś bardzo bliski i ważny (mama, tata, ukochana babcia, ukochany dziadek). W życiu społecznym dzieje się to bardzo rzadko. Bo też rzadko pojawia się wśród nas ktoś w pewnym sensie wszystkim bliski i dla wszystkich rozpoznawalny.
Bilety na rejsowy autobus z Warszawy do Rzymu kupiłam wspólnie z kuzynką w zasadzie dobę po śmierci Papieża. To była decyzja spontaniczna, za krótą stało naprawdę szczere pragnienie podziękowania Janowi Pawłowi II, oddania mu hołdu, zamanifestowania prawdziwych, niewymuszonych uczuć.
Noclegi znalazłyśmy najpierw w jednej z rzymskich parafii, gdzie spałyśmy na podłodze domu parafialnego, potem zaś u jednej z zamieszkujących tamtą parafię rodzin.
Szybko jednak okazało się, że tak spontanicznie organizowane noclegi kończą się wobec tłumu innych pielgrzymów z Polski i świata. To dla nich, uzbrojonych w karimaty i namioty, jadących do Rzymu „na ślepo” miasto zorganizowało wielkie pole namiotowe na Circo Massimo.
Gdy opowiadam o tym dziś dwudziestoparoletniej koleżance z redakcji – patrzy na mnie z rosnącym zdziwieniem. Szokuje ją opowieść o naszej przygodzie, ale też o tym, jak wyglądała Polska w dniu pogrzebu Ojca Świętego.
Współcześni dwudziestolatkowie z pewnością nie darzą podobnym uczuciem papieża Franciszka – mimo że również on słynie ze spontaniczności i bycia blisko ludzi. Myślę, że w ogóle nie darzą podobnym uczuciem żadnej z osób publicznych, nawet tych budzących sympatię czy podziw. Właśnie po to, by wytłumaczyć, jakie uczucia budził papież wśród współczesnych, użyłam porównania jednocześnie do Lady Gagi i Dalajlamy. Papież z jednej strony budził sympatię, a z drugiej stawiał wyzwania intelektualne przed tymi, którzy próbowali słuchać, co do nich mówił.
To naturalne, że właśnie jego popularność spowodowała później u wielu osób potrzebę publicznego rozliczania go z błędów, jakie popełnił. To naturalne, że budził szczere uczucia u tych, którzy go pamiętali, ale już nie u tych, którzy jedynie słuchali tu i tam o tym, że „papież wielkim Polakiem był”. To naturalne, że młodzi ludzie z kolejnych po-Jano-Pawłowych pokoleń musieli odreagowywać te wszystkie apele ku jego czci, żartując ze śpiewania Barki, z wszędobylskich zdjęć, z czczenia godziny jego odejścia – 21:37. To naturalne, że najmłodsze pokolenie Alfa już z tego nie żartuje, bo dla nich papież jest tak samo zimną emocjonalnie postacią jak Mieszko I, Bolesław Chrobry czy Juliusz Cezar. Byli, trzeba się o nich uczyć na historii, tyle.
Myślę, że jeśli jest coś, co my – dwudziestoparolatkowie z 2 kwietnia 2005 r. – możemy dziś zrobić, jeśli chcemy cokolwiek w tym nieuchronnym procesie zmienić, to powinniśmy mówić o sobie, swojej relacji z Papą, o ile ją mieliśmy, o tym, czego się od niego nauczyliśmy. Tak jak stojąc 1 listopada nad grobem naszej babci, mówimy swoim dzieciom: „A tu leży moja ukochana babcia Stasia. Robiła świetne kluski leniwe, była niezwykle inteligentna i z pamięci recytowała Pana Tadeusza”.
2 kwietnia 2005 r. umarł Jan Paweł II – pięknie śpiewał, z pamięci recytował Antygonę, mówił wieloma językami, pisał świetne poezje, wymodlił mi córkę.
Anna Druś
Źródło: DlaPolonii