W Polsce jest 4242 stulatków, dwie panie mają ponad 110 lat
Zawsze starałam się korzystać z życia i nie zawsze słuchałam lekarzy – odpowiadała pytana o sekret długowieczności najdłużej żyjąca osoba świata – Francuzka Jeanne Calment, która przeżyła 122 lata. Palenie papierosów i picie wina rzuciła dopiero pięć lat przed śmiercią. Z marzeń nie zrezygnowała nigdy. Mając 120 lat, zadebiutowała jako aktorka w filmie autobiograficznym.
Jest najlepszym dowodem tego, że osoby długowieczne, jeśli zdrowie im pozwoli, mogą żyć i funkcjonować jak za młodu. To tylko społeczeństwo wyznacza im rolę staruszków, z którą często się nie identyfikują. Izolacja ludzi starych to symbol naszych czasów, a związana jest z szybkimi przemianami obyczajowymi, nowymi technologiami, rozwojem nauki, które jakby wyłączają seniorów z aktywnego życia. Towarzyszy temu zanik więzi międzypokoleniowych, młodych i starych zaczyna dzielić mur niezrozumienia i uprzedzeń. Tymczasem aktywność na Facebooku i spotkania face to face są realizowaniem tej samej potrzeby komunikacji z drugim człowiekiem, tyle że w inny sposób.
Wystarczyłoby odrzucić obyczajowo-technologiczny filtr, poprzez który patrzymy na starszych ludzi, by stwierdzić, że obraz, jaki sobie na ich temat stworzyliśmy, nie ma nic wspólnego z prawdą i że są takimi samymi osobami jak my, chociaż nie udzielają się na Twitterze albo nie rozumieją słowa gender. Mówi o tym dr Wacław Kroczek z Gerontology Research Group (Światowego Towarzystwa Gerontologicznego), instytucji badawczo-naukowej z Los Angeles zajmującej się stulatkami, mającej swój oddział w Polsce. 25-letni dr Kroczek spotyka się i przyjaźni z wieloma seniorami: – Uwielbiam z nimi przebywać, ponieważ kontakt ze starszymi ludźmi jest dla mnie pasjonujący i wzbogacający, w końcu przeżyli tyle lat i mają tak wiele do powiedzenia, nie wspominając już o tym, że nie odczuwam między nami żadnej różnicy wieku.
Wielu stulatków czuje się tak samo jak kiedyś i są zaskoczeni swoją starością. – Bo często tylko ciało się starzeje, a nie umysł – tłumaczy dr Kroczek, co potwierdza współczesna odmiana psychologii – coaching, który udowadnia, że to, jak postrzegamy innych i samych siebie, zależy wyłącznie od naszego myślenia. Jeśliby więc uwolnić stulatków od obowiązku „bycia starymi”, niejednokrotnie zaskakiwaliby nas młodzieńczą pomysłowością i apetytem na życie. Jak choćby portugalski reżyser Manoel de Oliveira, który robił filmy do końca życia, a umarł w wieku 106 lat.
Świadczą o tym także historie naszych rodzimych superstulatków.
Siostra Dominika, niepokalanka z Nowego Sącza, twierdzi, że zatańczyłaby jeszcze mazura, gdyby ktoś jej zagrał, a potwierdza to wiceprzełożona Białego Klasztoru, która codziennie patrzy z zachwytem, jak 106-letnia zakonnica dosłownie śmiga po schodach. Energiczna seniorka mówi, że zawsze była „do tańca i do różańca” i taka pozostała do dziś. Kiedy rozmawiałam z nią przez telefon, miałam wrażenie, że po drugiej stronie jest młoda dziewczyna.
107-letni Józef Prończuk z Warszawy, emerytowany profesor SGGW, znawca traw, wygląda, jakby czas się zatrzymał, co potwierdza syn Grzegorz, który podkreśla, że ojciec prawie się nie zmienił, zachowując szczupłą, młodzieńczą sylwetkę. Pan Józef całe życie szerokim łukiem omijał lekarzy. Naprawdę chory był tylko dwukrotnie. Raz, gdy miał ponad 40 lat i stwierdzono u niego problem z nadnerczami. Diagnozę postawił lekarz, ale pana Józefa ostatecznie wyleczył zielarz. Za drugim razem, gdy dobijał setki, pan Józef zachorował na zapalenie płuc i wtedy już trafił do szpitala. Był leczony antybiotykami, ale kiedy wrócił do domu, przerwał kurację, a opakowanie z resztą tabletek wyrzucił. Mocny organizm dał sobie radę bez nich. Równie imponująca jest aktywność naukowa profesora, który dopiero po przejściu na emeryturę pokazał, co potrafi. To on jest bowiem pomysłodawcą nowej technologii zakładania trawników, znanych dziś pod nazwą trawników rolowanych, które otaczają m.in. Stadion Narodowy w Warszawie.
– Gdyby mama dobrze widziała, nadal intensywnie uczyłaby się języków obcych, a zwłaszcza włoskiego, bo to była ostatnio jej olbrzymia pasja, obok szycia szmacianych lalek, którymi lubiła obdarowywać dzieci z domu dziecka – mówi Wojciech Dańko, artysta malarz, syn pani Krystyny, która rozpoczęła setny rok życia. Jedynie ostatnie problemy ze wzrokiem spowodowały, że musiała zrezygnować z dotychczasowych zainteresowań i aktywności. – Na szczęście nadal jest pogodna, jak to moja mama – zapewnia Wojciech Dańko, który razem z nią mieszka.
Szukają dobra
Według danych ONZ na świecie żyje 455 tys. stulatków, najwięcej – ponad 53 tys. – w Stanach Zjednocznonych, co wynika z ogólnej dużej liczby mieszkańców USA. W Japonii – kraju długowieczności – mieszka ponad 51 tys., we Francji – 20 tys., a w Wielkiej Brytanii – 11 tys. W Polsce mamy 4242 osoby, które przekroczyły setkę, w tym dwie panie, które żyją 110 lat lub dłużej. Najstarszą Polką jest Jadwiga Szubartowicz z Lublina, która skończyła 111 lat. O rok mniej ma Tekla Juniewicz z Gliwic. Kredo najstarszej Polki brzmi: „Życie człowieka nie jest łatwe ani lekkie. Ciągle trzeba się dokształcać i doskonalić, a z pomocą Boga szukać dobra i piękna w każdym człowieku i każdym dniu”. Pani Tekla, rodowita lwowianka, ma podobną filozofię: najważniejsza jest miłość do ludzi, a także aktywność. Jej pasją były kino, karty i podróże, lubiła też pracę w ogrodzie i dobre towarzystwo. Jej wnuczka Anna dodaje, że babcia „zawsze tłusto jadła, smażyła na smalcu, używała pełnotłustego sera i majonezu, a tort robiła z 18 jaj… Poza tym nigdy nie wracała do przeszłości, nie rozpamiętywała, kto jej co złego zrobił. Odcinała się od stresu i złych rzeczy”.
Jak widać, długowieczni wcale nie są specjalnie wyczuleni na dbałość o swoje zdrowie, nie trzymają się diety, nie ćwiczą ani się nie badają. Niektórzy prawie nie używają leków, tak jak siostra Dominika, która twierdzi, że nigdy nie brała proszków nasennych ani środków przeciwbólowych, nawet wtedy, gdy się przewróciła i potłukła. Zażywa „jakieś pastylki na krążenie”, które podaje jej infirmerka – zakonnica i pielęgniarka dbająca o zdrowie w klasztorze.
Skąd więc biorą się stulatkowie? Czy to sprawa genów i długości telomerów, czyli końcówek chromosomów, które miałyby wyznaczać długość życia? Albo diety i stylu życia? Nauka cały czas bada ten temat. Natomiast biorąc pod uwagę historie życia stulatków, można powiedzieć jedno: nie byli skoncentrowani na sobie, myśleli o innych, choć los ich nie oszczędzał.
Stoicki spokój
Prof. Józef Prończuk jest przez całe życie aktywny i oddany nauce. Dopiero trzy lata temu zrezygnował z badań i pracy w ogrodzie. Filozofia życia? – Miał zawsze zdrowe podejście do wszystkiego. Kłopoty go nie załamywały, a z powodu sukcesu nigdy nie wpadał w euforię, w każdej sytuacji zachowywał stoicki spokój – mówi syn Grzegorz, który mieszka z ojcem, jest technologiem drewna i właścicielem pracowni stolarskiej w Wawrze.
– Ojciec nigdy w życiu się nie nudził – podkreśla pan Grzegorz. Nawet po przejściu na emeryturę umiał zorganizować sobie czas. Kiedy w 1978 r. odszedł z SGGW, kompletnie wyłączył się z dotychczasowego życia – nie jeździł na uczelnię, nie dzwonił, nie narzucał się z radami. Po prostu ten okres uznał za zamknięty, a to, co zrobił, jak mówił, pozostało w podręcznikach.
Najbardziej twórcze lata profesora przypadają na późniejsze czasy. Dopiero bowiem na emeryturze wymyślił słynne dziś trawniki rolowane, które dostarcza się do klienta gotowe. Układa się je na ziemi, a w ciągu tygodnia zakorzeniają się na dobre. Nie trzeba samemu siać trawy i czekać, aż wyrośnie. Trawniki prof. Prończuka są wykorzystywane zwłaszcza na boiskach piłkarskich, gdzie często dochodzi do uszkodzenia trawy, a trzeba ją szybko wymienić. Ale kupują je także prywatni klienci do swojego ogrodu. Do pomysłu rolowanych trawników profesor doszedł metodą prób i błędów, robiąc doświadczenia na swojej ziemi. Potem zainteresował tym starszego syna Sławomira Prończuka, także profesora SGGW i „łąkarza”, który wraz z synami stworzył firmę Roll-Traw produkującą owe trawniki. Józef Prończuk został tam konsultantem. Wszystko odbywa się na wspólnym terenie, bo Prończukowie mieszkają obok siebie. Dzięki temu łatwiej zachować bliskie więzi. Może dzięki nim i wzajemnemu wsparciu profesorowi udało się nie tylko nie zestarzeć, ale tak naprawdę być motorem rodzinnego biznesu. Bo to przecież on, senior rodu, w tzw. zaawansowanym wieku był pomysłodawcą firmy.
Kiedy staram się zrozumieć filozofię życia 107-latka, słyszę z ust syna Grzegorza, że tata do wszystkiego podchodzi z pewną dozą stoicyzmu. – Jeśli nieraz coś zaplanował, a nie wyszło, przyjmował porażkę z takim samym spokojem jak wcześniejszy sukces, jedynie wyciągał potem wnioski na przyszłość. Dalekowschodnie podejście do życia dało być może plon w postaci pogody ducha i zdrowia, bo jak wiemy, jest ono w dużej mierze związane z brakiem stresów lub dobrym radzeniem sobie z trudnymi sytuacjami.
Jeśli chodzi o dietę, supersenior ma w zwyczaju jadać umiarkowanie. – Ojciec zawsze powtarzał, że należy wstawać od stołu, czując lekki głód – precyzuje pan Grzegorz. Zresztą widać to po szczupłej sylwetce profesora, która od lat się nie zmienia. Do tej pory rozpoczyna on dzień od lekkiej zupy mlecznej, najczęściej owsianki, którą sam sobie przygotowuje.
Używki? Za alkoholem nie przepadał, na uroczystościach rodzinnych można było go namówić tylko na kieliszek wina. Papierosów też nie palił, podobno popalał w młodości, ale krótko, bo mu papierosy nie smakowały. Żona Irena prowadziła podobny tryb życia, jedząc prosto i mało. Zmarła półtora roku temu, a była rówieśniczką pana Józefa – razem obchodzili setne urodziny. Kiedy na przyjęciu ktoś zapytał prof. Prończuka o receptę na długowieczność, odpowiedział: – To nic szczególnego. Wystarczy niczym się nie przejmować, jeść o połowę mniej i unikać lekarzy.
Józef Prończuk pochodzi ze wsi Kamionka koło Białegostoku. Rodzice mieli małe gospodarstwo, ojciec był krawcem. Od małego Józef był prymusem, a po zajęciach w szkole zawsze pomagał rodzicom w pracach polowych. Potem studiował w Cieszynie, następnie dostał pracę w białostockiej izbie rolnej, gdzie zajmował się typologią łąk. Takie były pierwsze kroki naukowca. Wszystko przerwała wojna, ale udało mu się ją przetrwać. Syn twierdzi, że być może dzięki owemu stoickiemu podejściu do życia. Bo kiedy wokół świstały kule i wszyscy się chowali, ojciec potrafił ze spokojem pójść do gospodarza i poprosić o szklankę mleka. Wierzył w opatrzność. – Jak mam żyć, to nic mi się nie stanie, a jak mnie mają zabić, to i tak zginę – mówił zdziwionym kolegom. A służył wtedy jako podporucznik w Korpusie Ochrony Pogranicza na Lubelszczyźnie. Po wejściu Rosjan znalazł się w kolumnie wziętych do niewoli oficerów. Poprowadzono ich w kierunku dworca PKP w Brześciu. Wtedy udało mu się zbiec. Inaczej zginąłby w Katyniu. Zdobył cywilne ubranie, na stacji usiadł z „Prawdą” i w ten sposób przechytrzył enkawudzistów, którzy szukali uciekinierów. Po powrocie do domu działał w podziemiu. Gdy skończyła się wojna, wyjechał z rodzinnych stron do Warszawy, ponieważ obawiał się, że na miejscu może go szukać bezpieka. Niestety, funkcjonariusze dotarli do niego i w stolicy. Wezwano go na przesłuchanie. Tutaj znowu wykazał się sprytem i przezornością, bo tak fachowo przygotował życiorys, że spodobał się ubekom i został zwolniony. Potem jeszcze kilkakrotnie go przesłuchiwano, ale zawsze mówił to samo, bo nauczył się życiorysu na pamięć.
Jako czynny profesor, wykładający łąkarstwo na Wydziale Melioracji warszawskiej SGGW, Józef Prończuk krytycznie odnosił się do osuszania gruntów na Polesiu Lubelskim. Był także przeciwnikiem budowy kanału Wieprz-Krzna. Uważał, że spowoduje to erozję gleby – nie tylko na tych terenach, ale i na sąsiednich. Niestety, był osamotniony w swoich poglądach, a w środowisku traktowany jak czarna owca. Rację przyznano mu kilkadziesiąt lat później, ale on już od dawna działał poza murami uczelni i był pochłonięty eksperymentami, które doprowadziły do opracowania nowej technologii kładzenia trawników. Jeszcze trzy lata temu badał trawy w swoim ogrodzie. Dopiero teraz przebywa głównie w domu, lubi dłużej pospać i posiedzieć w fotelu z gazetą w ręku. Może znowu cieszyć się lekturą, bo po niedawnej operacji zaćmy odzyskał wzrok. – Nie zauważam tego, że mam w domu bardzo starego ojca. Nie muszę się nim opiekować, bo wszystko koło siebie robi sam, nawet ugotuje zupę. Czasami tylko mam wyrzuty sumienia, że poświęcam mu za mało czasu, ale zabiera mi go moja firma, którą sam prowadzę. Na szczęście mieszkamy razem i w razie czego tata może liczyć na moją pomoc – opowiada Grzegorz Prończuk.
Według relacji syna pan Józef nigdy nie należał do konkretnego Kościoła, nie wyznawał określonej wiary, ale wierzył w życie pozagrobowe i szukał odpowiedzi na podstawowe pytania, studiując pisma filozoficzne. W bibliotece na półce obok Pisma Świętego stoi u niego Bhagavadgita – jedna ze świętych ksiąg hinduizmu. – Umiał łączyć chrześcijaństwo z religiami wschodu. Czerpie z jednego i drugiego – mówi syn. – Czasami widzę, jak rano i wieczorem się modli.
Poczucie humoru
Po 106-letniej siostrze Dominice do dziś widać, że kochała sport. O jej młodzieńczości świadczy szybki chód i zainteresowanie drugim człowiekiem. Podczas rozmowy wymieniamy uwagi na temat górskich szlaków, bo obie lubimy takie wspinaczki; zresztą niepokalanka chodziła dość długo po Tatrach, w wieku 79 lat była na Giewoncie, a mając 92 lata, weszła na Gubałówkę. W młodości natomiast uprawiała lekkoatletykę, łyżwiarstwo i strzelectwo. – Brałam nawet udział w zawodach ogólnopolskich. Dobrze strzelałam z karabinu, ale nie najlepiej z pistoletu i to psuło wyniki – dowcipkowała na ostatnich urodzinach, na które przybyli goście, a wśród nich burmistrz Nowego Sącza z dużym bukietem kwiatów.
Aurelia Burczanowska, bo tak naprawdę nazywa się siostra Dominika, urodziła się w Warszawie, tu spędziła dzieciństwo i młodość. Należała wtedy do towarzystwa krajoznawczego i uwielbiała w czasie wolnym włóczyć się po podwarszawskich miejscowościach. W powstaniu warszawskim straciła matkę. Siostra Dominika mocno to przeżyła, ale nie chce wracać do tego wspomnienia. Powtarza tylko, że wszystko zawdzięcza miłości do ludzi i poszanowaniu pracy. Po wojnie wstąpiła do zakonu niepokalanek i zamieszkała najpierw w Częstochowie, a potem w Nowym Sączu. Przez wiele lat była nauczycielką, katechetką i dyrektorką technikum gastronomiczno-hotelarskiego prowadzonego przez niepokalanki w Nowym Sączu.
Na pytanie o samopoczucie odpowiada: – Kochana, chodzę, żyję, listy piszę… Czy może pani mówić wolniej? Bo tylko słabiej słyszę. Chociaż i tak jest lepiej, od kiedy zainstalowali mi „trzecie ucho” (aparat słuchowy). Słabo też widzę, a kiedyś miałam orli wzrok, więc już nie mogę czytać. Ale to przecież nic złego, oczy nie bolą.
Na pytanie, czy jest zdrowa, odpowiada: – Moja miła, najcięższą chorobą jest myślenie o niej i gadanie o tym do ludzi. Od tego są lekarze, aby nas leczyli. Natomiast choroba przychodzi i odchodzi. Trzeba się z tym pogodzić i traktować ją jak dar boży, tak samo jak życie.
Siostra jest okazem zdrowia i prawie nie choruje. – Tylko jako dziecko się przeziębiałam, ale pewien mądry lekarz nauczył mnie hartowania organizmu i jakoś się trzymam do dziś.
Recepta na długowieczność? – Nie ma w tym żadnej mojej zasługi, że tak długo żyję. Nic w tym kierunku nie zrobiłam, nawet palcem nie kiwnęłam. – A może siostra zdrowo się odżywia? – Nic z tych rzeczy, to mnie nigdy nie interesowało. W życiu zajmowałam się przede wszystkim nauczaniem, także dużo czytałam.
Siostra Dominika mówi, że lubiła ciężko pracować. Jeszcze w wieku 90 lat uczyła religii w przedszkolu. A jak jest teraz? – Kochana, dotąd na święta wysyłam po sto listów do moich dziewczątek. – Nie wszystkie mi odpisują, bo to często staruszki są – śmieje się.
– Czy siostra się gimnastykuje? – Nie rozumiem, niech pani powtórzy… – No czy siostra ćwiczy? – W młodości, owszem, zajmowałam się sportem. A potem w zakonie kazano mi robić parę skłonów co rano i tak jest do tej pory, jeśli nie zapomnę.
Kiedy pytam o kontakt z naturą, rozpływa się, opowiadając o obozach wędrownych. – W młodości zeszłam Wołyń, Podhale, całe Karpaty Wschodnie… Bo co to za rozkosz leżeć na piasku? A jak została dyrektorką szkoły, organizowała wspinaczki górskie dla uczennic.
Skąd decyzja o wstąpieniu do zakonu? – Poszłam służyć Panu Bogu, bo zawsze miałam więcej pytań o sens życia, szukałam czegoś innego – tłumaczy. Teraz modli się za rządzących. – Niech Bóg ci błogosławi – mówi na pożegnanie. – I proszę mnie odwiedzić, jak będzie pani w Nowym Sączu. Zapraszam do Białego Klasztoru.
Grunt to pogoda ducha
Chociaż Krystyna Dańko prawie już nie widzi, nie traci pogody ducha i chętnie wychodzi z synem na spacery. Najbardziej żałuje, że nie może już czytać, bo bardzo lubiła książki. Trudniej też przychodzi nauka języka włoskiego – dużą pomocą był w niej podręcznik, z którego mogła nauczyć się gramatyki.
Jako 22-letnia dziewczyna ryzykowała życie, ratując w Otwocku Żydów. Pomogła rodzinie Kokoszków, wyprowadziła z getta ich najmłodszą córkę, a potem umieściła ją w przedszkolu w Warszawie. Pozostałych członków rodziny odwiedzała w Celestynowie, przynosząc im po kryjomu jedzenie. Przechowywała też w swoim domu przez pewien czas Jasię z zaprzyjaźnionej rodziny Zybertów. Wojciech Dańko nie miał o tym pojęcia, dopóki nie dowiedział się, że mama dostanie medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Bo pani Krystyna się tym nie chwaliła, uważając, że była to normalna ludzka powinność. Zresztą jej mąż Mieczysław Dańko, wiceprezydent Warszawy w pierwszych dniach wolności, zachowywał się podobnie. Wyprowadził z getta dwoje dzieci – dziewczynkę wziął do domu i wraz z pierwszą żoną Jadwigą zaopiekowali się nią jak córką.
Potem pan Mieczysław ożenił się z Krystyną. Niedługo po wojnie aresztowano go za działalność partyzancką. Pani Krystyna została sama z dwójką dzieci, musiała pójść do pracy, by utrzymać rodzinę. Po 1956 r. mąż wyszedł na wolność i chociaż sporo przeszedł, nie stracił poczucia humoru. – Nie poznałem w swoim życiu człowieka bardziej dowcipnego niż ojciec – mówi syn Wojciech. Może więc szczęśliwe lata małżeństwa w jakiś sposób przełożyły się na długość życia pani Krystyny. W końcu nie od dziś wiadomo, że stres i problemy, a właściwie ich mnożenie, doprowadzają do chorób i skracają nasze istnienie.
Kiedy pytam Wojtka o tajemnicę długowieczności mamy, odpowiada, że może to kwestia tego, że pochodzi z Otwocka, gdzie są wspaniałe lasy sosnowe i ogrody pełne kwiatów. – Myślę, że jej sędziwy wiek to skutek dobrych genów, charakteru i tej bajkowej krainy, w której spędziła dzieciństwo i młodość.
Sama pani Krystyna przyznaje, że choć los jej nie rozpieszczał, zawsze umiała zachować pogodę ducha. – Jestem pogodzona z życiem, nigdy nie narzekam – dodaje.
Teraz jej pogoda ducha zostanie wystawiona na ciężką próbę. Krystyna Dańko zostanie niebawem wyeksmitowana ze swojego domu, w którym mieszkała 66 lat. Pojawił się bowiem właściciel kamienicy, o paradoksie, żydowskiego pochodzenia, który od razu pięciokrotnie podniósł czynsz – do 2,5 tys. zł miesięcznie, a takiej sumy państwo Dańkowie nie są w stanie płacić co miesiąc. W międzyczasie dodatkowe nieszczęście – pani Krystyna poślizgnęła się, przewróciła i złamała kość udową. Nie poddała się jednak, w szpitalu skręcono kość na śruby, trochę ją podkurowano i wypuszczono do domu, gdzie – także dzięki opiece syna – doszła do siebie. Niestety, potem z kolei złamała rękę, ale silny organizm i to przetrzymał – ręka się zrosła.
Teraz seniorka jest prawie zdrowa, ale przed nią przeprowadzka, gdyż urząd dzielnicy przydzielił inne mieszkanie kwaterunkowe. Pan Wojtek się niepokoi, czy przeprowadzka nie zaszkodzi mamie, bo przecież starych drzew się nie przesadza. A na razie seniorka chodzi utartymi ścieżkami po obecnym mieszkaniu. – Jak tylko mogę, staram się jej towarzyszyć. Zawsze po śniadaniu robimy sobie spacerek, ponieważ boję się zostawić ją samą, aby znowu nie upadła, bo przecież nie widzi. Jestem spokojny, dopiero gdy ją posadzę w fotelu i puszczę ulubioną muzykę… Wiem, że sobie wtedy duma.
Gdyby nie wolny zawód syna, taka pomoc nie byłaby możliwa, ale Wojciech Dańko nie narzeka. – Oddaję mamie tylko to, co dostałem od niej w dzieciństwie. A miałem najwspanialszą matkę na świecie! Jeśli więc mogę coś dla niej zrobić, czuję się szczęśliwy – mówi artysta, który lubi posadzić seniorkę na wózek i wybrać się z nią do Łazienek. – Po tych złamaniach jest jeszcze osłabiona i boję się, żeby nie upadła – wyjaśnia. Dwa razy w tygodniu panią Krystynę odwiedza też córka, która gotuje wtedy porządny obiad. Innym razem wpadają dzieci Wojtka ze swoimi pociechami, aby zobaczyć się z babcią i prababcią. Wtedy Wojtek ma czas dla siebie – może wyjść na miasto, będąc pewnym, że mamie nic się nie stanie. – Muszę na koniec dodać, że zawsze była radosna, przyjazna ludziom i nigdy nie narzekała – może to jest właśnie klucz do długowieczności.
Barbara Jagas
Przegląd
FOTO. Karol Piechocki/REPORTER, archiwum prywatne