13 grudnia 2023 roku odeszła aktorka Zofia Merle (1938-2023). Na ekranie była twarzą Polski, pogodnej, pyskatej i zaradnej. Kobietą nie do zdarcia. „Chcę dawać ludziom radość. Od wielkich rzeczy są autorytety, a Merle jest od rozśmieszania. W głębi duszy jestem po prostu gospodynią domową, która sobie dorabia jako aktorka” – mawiała Zofia Merle o swej sztuce.

Takiego podejścia do aktorstwa– solidnego, a przecież nie całkiem serio – nauczyła się w Studenckim Teatrze Satyryków (STS). „Poszłam i tak mnie zagadali, że zostałam! Wciągnęło mnie to na amen i ani się obejrzałam, jak dotarłam do emerytury” – wspominała pani Zofia. Ta wspólnota aktorów, piosenkarzy, tekściarzy i poetów w dobie odwilży gomułkowskiej (1956) stawiała sobie za cel podnoszenie kwestii obywatelskich, w formie „rewii satyrycznych”. Agnieszka Osiecka, Jacek Fedorowicz, Kalina Jędrusik, Olga Lipińska czy Stanisław Tym właśnie z STS-u wynieśli potrzebę, by „ucząc bawić”. I Zofia bawiła publiczność na swój oryginalny sposób przez przeszło pół wieku. Los obdarzył ją posturą „polskiej baby”: zaradnej, przebojowej i twardej. Kiedy więc zachodziła potrzeba, tło akcji wypełnić niekłamanym rodzimym żywiołem, reżyserzy ściągali na plan tę „mistrzynię epizodu”. Ekspedientka, barmanka (Maryna zresztą), sanitariuszka, recepcjonistka, szefowa pola namiotowego, bufetowa, pani sierżant, urzędniczka, sąsiadka, służąca, przekupka, kucharka, dozorczyni – w takich epizodach Zofia Merle emanowała niezapomnianym wdziękiem.
„Ludzie, uciekajta! Doktory jadą, do szpitala zabierać! Chowajta się!” – krzyczała z obłędem w oczach jako wiejska baba w „Nocach i dniach” (1975), kiedy do folwarku w Serbinowie dotarła epidemia tyfusu. Ten jej paniczny wrzask cytowano wiele razy na fali dyskusji o szczepieniach w czasie epidemii covida. Do dziś pamięta się jednak pani Zofii zwłaszcza występy w filmach Stanisława Barei. Oto jako gosposia – jakże inaczej! – spotyka po drodze znajomego listonosza („Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” 1978), z którym z miejsca flirtuje. „Po urlopie! Ale opalony” – zagaduje. „Na całym ciele, mogę pokazać” – odpowiada listonosz, po czym na ucho szepcze gosposi, kiedy przyjdzie z listem i dokona demonstracji. „No to za trzy minutki” – rzuca podekscytowana gosposia. Żadna z dam ekranu nie byłaby tu bardziej na miejscu niż Zofia Merle. Podobnie w „Misiu” (1980) Stanisława Barei, gdzie zjawia się dosłownie na kilkanaście sekund jako prowincjonalna handlarka, która w konspiracji przywiozła do stolicy mięso. W sklepach nie było go w roku 1980 wcale – zupełnie jak w czasach okupacji. Więc ta starsza kobieta, która zapewne pamięta tamte czasy, tłumaczy się sekretarce prezesa klubu sportowego grepsem z czasów wojny. „Już myślałam, że pani nie przyjdzie?” – mówi sekretarka. „Co miałam nie przyjść. Tylko na Zachodnim wysiadłam, bo na Centralnym strach, jak łapią” – wyjaśnia handlarka, a sekretarka przyświadcza: „Ano, co robić”. W tej jednej scence zawierała się prawda o „dorobku Polski Ludowej”: co do poziomu życia cofnęliśmy do czasów okupacji. Tyle, że właśnie takie były ówczesne realia obrotu mięsem. Felietonista Marek Przybylik pisał na łamach „Życia Warszawy”: „Kobiety z podwarszawskich miasteczek i wsi (…) odwiedzały mieszkania, domy, firmy, redakcje i biura. Panie Jadzie, Józie, Henie, Franie objuczone torbami i siatkami wyładowanymi porcjami cielęciny, wołowiny, kiełbasy pachnącej czosnkiem, kaszanki owiniętej w szary, gazetowy papier, w latach najgorszego kryzysu podejmowane były wszędzie”. Cenzura zażądała usunięcia tego haniebnego dla władzy epizodu, ale nastało strajkowe lato 1980 roku, Bareja się nie ugiął i scenę zostawił. Epizod z kwestią o „łapaniu” wywędrował z filmu, a tekst o „łapaniu” ludzie powtarzają do dziś, gdy uda im się zdobyć na czarnym rynku coś szczególnie cennego.
W serialu „Zmiennicy” Stanisława Barei pani Zofia zagrała w duecie z własnym mężem, Janem Mayzelem, małżeństwo, które poluje na okazję w postaci taniego, przechodzonego samochodu. Różni szemrani oferenci prezentują im nic niewarte rzęchy, ale żona nie zważa na katastrofalny stan techniczny wozu. Za każdym razem narzeka, że kolor jest nie taki. I do transakcji nie dochodzi. Ale do zagrania przez Zofię i Jana rolę filmowych małżonków dochodziło jeszcze kilkakrotnie, choćby w „Karierze Nikodema Dyzmy”, serialu z roku 1980.
U boku męża-aktora Zofia Merle przez ponad 60 lat wiodła pogodne i spełnione życie, choć dla obojga był to drugi życiowy związek. Poznali się w STS-ie. Jana urzekło w niej to, że nigdy nie narzekała, że nie przywiązywała się do rzeczy, tylko do ludzi. Przez dziesiątki lat występowali na scenie Teatru Komedia. Zofia powtarzała, że dostała od losu więcej niż się spodziewała. Kiedy skradziono im samochód, powiedziała do męża: „Samochód rzecz nabyta, kradzież nie może rujnować człowiekowi życia” – i wróciła do kuchni, ponieważ lubiła u miała gotować. Wyspecjalizowała się zwłaszcza w przygotowywaniu ciasteczek z nadzieniem, nazwanych od jej nazwiskami marletkami.
Pierwszy cios nastąpił, gdy u ich syna Marcina zdiagnozowano raka trzustki, który skosił mężczyznę w wieku zaledwie 43 lat, w 2013 roku. „Od kiedy umarł mój syn, takie słowa jak teatr, film, telewizja, radio, dubbing, estrada i kabaret stały się dla mnie tylko pustymi dźwiękami oznaczającymi sprawy, z którymi nie chcę mieć już nigdy więcej nic wspólnego” — mówiła nie mogąc pogodzić się z myślą, że przeżyła własne dziecko. Wycofała się wówczas z teatru i z ekranu i nigdy już w pełni nie wróciła do zawodu. Poświęciła się całkowicie mężowi i wnukom. „Jestem babcią meteorem. Wciąż mam za mało czasu i nie dogadzam wnukom tak, jak bym chciała. Mam wielkie braki, ale staram się to nadrabiać” – tłumaczyła z wrodzonym optymizmem.
Wcześniej Zofia Merle dała się też poznać od najlepszej strony widowni telewizyjnej. Od 1998 roku grała w serialu „Klan” Stefanię, gosposię w domu państwa Lubiczów. „Miała niesamowitą energię, dowcip. Siły więcej niż kilka osób razem wziętych! Była bezpośrednia, ale to się lubiło. Kochało! No i niezwykle koleżeńska. Klasa, której wielu ludziom dziś brakuje” – wspominał Tomasz Stockinger, serialowy Paweł Lubicz, gospodarz domu. I dodawał: „Ze Stasiem Tymem robiła słynne przyjęcia u siebie w domu. Ja nigdy nie miałem szczęścia, chociaż w jednym z nich uczestniczyć, ale o tym w środowisku aktorskim krążą legendy”.
I wtedy spadł na nią drugi cios – w 2021 roku zmarł mąż. Tę śmierć przypłaciła ostatecznym załamaniem – do tego stopnia, że była w stanie nawet uczestniczyć w pogrzebie. Chciała go mieć zawsze przy sobie – źle znosiła to, że wychodził na dłużej, bo ciągle grał w teatrze. Mówiła, że bez niego tęsknota za zmarłym synem jest wprost nie do wytrzymania. W dodatku odnowiły stare rany. Pani Zofia miała także córkę z pierwszego małżeństwa, ale ich relacje zawsze były burzliwe i napięte z powodów wiadomych tylko matce i córce. W ostatnich latach niemal nie opuszczała mieszkania. Także z tego powodu, iż mieszkała w bloku bez windy, a schody były dla niej przeszkodą nie do pokonania.
A teraz pani Zofia wstąpiła na schody do nieba. Zapewne stąpa po nich lekko, z uśmiechem, ale i z wrodzoną ciekawością: dokąd one mnie też zaprowadzą..?
Wiesław Kot
Żródło: dlapolonii.pl