Australia i Polonia, Felieton, Kultura, Lifestyle, Polska

49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – refleksje, pobocza, wygrani, i ci mniej

Autor tekstu Marian Radny (w środku) z przyjaciółmi – (od lewej) Grażyna i Lech Bielawscy oraz Dorota i Mirek Cukierda. (fot. MR)

Festiwal zakończył się 28 września rozdaniem nagród regulaminowych Złote Lwy trafiły do „Zielonej granicy” Agnieszki Holland, filmu znanego publiczności od przeszło roku i nagrodzonego w Wenecji jeszcze przed zeszłorocznym, 48. Festiwalem w Gdyni; Srebrne Lwy i 5 innych nagród dostał duński kandydat do Oskara, „Dziewczyna z igłą” Magnusa von Horna, natomiast „Pod Wulkanem” Damiana Kocura, polska nominacja do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej nie dostał (prawie) nic. Tyle w skrócie i na początek.

Festiwal obejmował trzy konkursy. W konkursie głównym pokazano 16 filmów, 8 w konkursie perspektywy, oraz 29 w konkursie filmów krótkich. Każdy z konkursów miał osobne jury, bo nie da się obejrzeć takiej ilości filmów w 5 dni. To również problem dla przeciętnego widza z wykupionym karnetem zwodniczo gwarantującym dostęp do wszystkich wydarzeń festiwalu (poza galą końcową). Trzeba wybierać. Poniższe refleksje dotyczą zatem tylko konkursu głównego jako, siłą rzeczy, wąsko pojętego przekroju polskiego kina przełomu 2023/24.

Obecność w polskim kinie aktualnej, również tej medialnej rzeczywistości podkreślano wyborem do konkursu 5. filmów. Trzy z nich traktowały o wojnie w Ukrainie – „Dwie Siostry” Łukasza Karwowskiego, „Ludzie” Macieja Ślesickiego i Filipa Hilleslanda oraz „Pod Wulkanem” Damiana Kocura.  Obraz „Ludzie” okazał się filmowym zapisem okropności wojny, jakich w kinie już pełno, w retoryce wojennej propagandy jednej z walczących w Ukrainie stron. „Dwie siostry”, utrzymane w stylistyce „filmu drogi”, błądzą, na tle obrazów wojny, po relacjach między sobą i poszukiwanym przez nie ojcem, aż rosnące znużenie widza brutalnie kończy ślepy pocisk. Najciekawszym pozostaje film „Pod Wulkanem” (nagroda za debiut Sofii Berezowskiej), niemal dokumentalna w stylu refleksja o ukraińskiej rodzinie na wakacjach, która w jednej chwili przemienia się z turystów w uchodźców.  Konsekwencje tej zmiany, z daleka od wojennej propagandy i przemocy, zostają z widzem dłużej niż filmowa opowieść, bo rodzące się pytania i dylematy pozostają bez jednoznacznych odpowiedzi. Kolejne dwa filmy, „Zielona granica” Agnieszki Holland (także nagroda za dźwięk i nagroda publiczności) oraz „Pod szarym niebem” Mary Tamkovich (nagroda za debiut reżyserski lub drugi film) łączy ze sobą granica polsko-białoruska oraz sama Białoruś. Oba przyciągają aktualnością podejmowanych tematów, a ich ekranowy żywot ma szansę przedłużyć brak doraźnych objaśnień czegokolwiek, bo grają na emocjach obrazami bezsilności wobec siły wyższej, czyli władzy. Doraźność tematyczna wszystkich tych filmów pozostaje jednak ich największym wrogiem. Najdalej od tego zagrożenia wydaje się być „Pod Wulkanem”, bo to dobre, uniwersalne kino, wyróżniający się film tegorocznego festiwalu, również polski kandydat do Oskara.

Plakat reklamujący 49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. (fot. MR)

Kino historyczne to tylko jeden obraz – „Biała odwaga” Marcina Koszałki (nagroda za reżyserię, scenariusz, pierwszoplanową rolę kobiecą (Sandra Drzymalska) i drugoplanową męską (Julian Świeżewski)). Film opowiada o epizodzie wojennym polskich górali mamionych przez niemieckich nazistów ofertą etnicznej autonomii, ale… coś za coś… Brak powszechnej wiedzy o tych wydarzeniach zdawałby się gwarantować wymierny sukces filmu. Jednak losy i dylematy filmowych bohaterów nie wnoszą w doświadczenie historyczne polskiego widza dość nowego światła, by opowieścią się zachłysnąć, a wiedzę uzupełnić.

Z puli pozostałych konkursowych filmów na uwagę zasługują dwa – hojnie nagrodzona „Dziewczyna z igłą” Magnusa von Horna oraz niemal całkowicie pominięty przy rozdziale nagród „Kulej: Dwie strony medalu” Xawerego Żuławskiego.

„Dziewczyna z igłą” to artystycznie wysmakowane dzieło – czarno-białe zdjęcia oraz wspierające je akordy muzyczne przenikliwie budują atmosferę egzystencjonalnego rynsztoka końca XIX wieku. Opowieść o pragnieniu do życia kobiety i matki, i chociaż mnogość wątków przesuwa nieco osie uwagi za każdym razem, gdy się pojawiają, przekaz pozostaje czytelny, przekonujący i aktualny. Nagrody dla filmu w pełni zasłużone i słusznie oklaskiwane (również za zdjęcia, muzykę, scenografię, kostiumy i drugoplanową rolę kobiecą). Z kolei „Kulej: Dwie strony medalu” (nagroda za charakteryzację) jakby przekornie do tytułu również opowiada o kobiecie, żonie dwukrotnego mistrza olimpijskiego w boksie, Jerzego Kuleja. Sam Kulej w filmie oczywiście jest i jest go bardzo dużo, uwikłany w miłość, sport, politykę, alkohol i inne pokusy, ale lśni ona, Hela, a razem tworzą duet któremu, mimo niepowodzenia w prawdziwym życiu, kibicuje się tak, jakby ta rzeczywistość nie istniała. Sprawny scenariusz, błyskotliwa realizacja i aktorska szarża (Tomasz Włosek – Kulej, Michalina Olszańska – Helena, Andrzej Chyra – Feliks Sztamm), dają posmak prawdziwej magii kina. Żuławski, autor wymagających filmów z wyższej artystycznej półki pokazał, że jest też znakomitym rzemieślnikiem, a brak znaczących festiwalowych wyróżnień dla „Kuleja” można odczytać, że za rzemiosło, jak znakomite by nie było, nagród w Gdyni się nie przyznaje.

Łącznikiem „Lanego poniedziałku” Justyny Mytnik oraz „Simony Kossak” Adriana Panka są kobiety-siłaczki. Pierwszy próbuje podzielić się z widzem traumą dziewczyny po dokonanym na niej gwałcie (w jakiś Poniedziałek Wielkanocny, gdzieś na prowincji). Dziewczyna odlicza dni do kolejnego lanego poniedziałku, by się z tej traumy oczyścić i uwolnić. Widzowi mają pomóc w tej drodze elementy baśniowe, pseudoludowe i pseudofilozoficzne. Nie pomagają. Natomiast „Simona Kossak” to biografia wnuczki malarskiej rodziny Kossaków w sielskiej scenerii puszczy białowieskiej i tą scenerią, razem z nieco papierową stylizacją czasów PRL, wytraca sens jej pracy i dokonań. Aby pełniej doświadczyć tej postaci, trzeba wrócić do książki Anny Kamińskiej „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu” (2015), bo film temu zadaniu nie podołał.

Rozczarował Jan P. Matuszyński, laureat Złotych Lwów z 2016 roku. Jego „Minghun” sporo obiecuje pomysłem zderzenia kultur osobliwym dla nas pochówkiem tragicznie zmarłej dziewczyny. Nie przekonuje jednak ekranowym cierpieniem nad stratą córki Marcin Dorociński, ani jej chiński dziadek poszukujący w przypadkowym prosektorium partnera dla zmarłej do ich wspólnego, pozagrobowego życia. Tajemnica i mistyka ukryta pod pojęciem minghunwycieka z filmu z każdym kadrem i nie jest tego w stanie zatrzymać wprowadzana na siłę symbolika przypadkowych zdarzeń i znaczeń; oczekiwanie na coś niezwykłego, wartego uwagi, bo w naszej kulturze obcego, ulatuje z widza bezpowrotnie.

„Idź pod prąd” Wiesława Palucha raczy filmową biografią pierwszego polskiego zespołu rock-punkowego KSU założonego w Ustrzykach Dolnych w połowie lat 70. Film przejmuje jednak od punkowej muzyki, jaką próbują grać bohaterowie filmu, bezradność i naiwność w kartonowej scenografii PRL-u. We „Wrooklyn ZOO” Krzysztofa Skoniecznego inaczej, filmowa i muzyczna brawura (nagroda za montaż) z bajkową wersją Romea i Julii w scenerii współczesnego, wielkomiejskiego Wrocławia, nie przekonuje ani pomysłem miłości czarnowłosej Romki i polskiego blondasa, ani powikłań, jakie ten układ rodzi. Dużo zgiełku z „naziolami”, „skejterami” i „hiphopem” w tle, tylko… po co? Reżyser filmu Krzysztof Skonieczny podkreślał, że liczy na młodą widownię. Powodzenia.

Rozdygotanie festiwalowych propozycji próbował wystudzić „Wróbel” Tomasza Gąsowskiego (nagroda za pierwszoplanową rolę męską dla Jacka Borusińskiego). Powolna, kameralna refleksja nad życiem z dala od zgiełku świata samotnego listonosza, w które wkracza nieznany ojciec i zdecydowana kobieta, obraz przemiany bohatera ze szczęśliwym zakończeniem. Jednak tej pochwale prostoty życia brakuje instynktu wiarygodności, który urzekał u polskich mistrzów takiego kina (Jan J. Kolski czy Witold Leszczyński) i nadal urzeka, jak w ostatnim filmie Wima Wendersa z 2023 roku, „Perfect Days”.

Na osobną uwagę zasługuje „Kobieta z…” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta. Film ma jakby dwie fazy. W pierwszej dajemy się ponieść świetnie opowiadanej historii budzenia się w mężczyźnie instynktów kobiecych. Owa przemiana ma miejsce w rodzinie, bo mężczyzna jest mężem i ojcem. Traci erotyczne zainteresowanie żoną, z dzieckiem bawi się przebrany za kobietę, udając matkę, nie ojca. Wprowadzanie podobnych epizodów buduje w widzu obraz człowieka świadomego zachodzącej w nim przemiany, ale bezwolnego, uwikłanego w sytuację bez wyjścia. Napięcie rośnie, ale kulminacji nie ma, bo bohater uwikłany zostaje w sytuacje polskie – nieudolne prawo, żałośni sędziowie i groteskowy kościół. Mimo znakomicie aranżowanych konfrontacji sponiewieranego już bohatera z przyjaciółmi, dziećmi, czy byłą żoną (Joanna Kulig), film wytraca zapowiadaną uniwersalność, a polska rzeczywistość, zamiast poważnej refleksji, staje się krzywym zwierciadłem dla filmu. Wszystko kończy się czkawką za stracony dialog z „Wszystko o mojej matce” Pedro Almodovara z 1999 roku.

Tyle refleksji. Czy obejrzeliśmy w Gdyni rzetelną reprezentację polskiego kina przełomu 2023/24? Zapewne tak, chociaż jego „polskość” w odpryskach wojny w Ukrainie, czasów PRL-u, albo nakreślonej łatwą groteską współczesności pozostawia spory niedosyt. Czy rozbłysłe w Gdyni światełka, te nagrodzone i te pominięte, te obecne i te nieobecne, dają nadzieje na godny jubileusz festiwalu za rok? No cóż, nadzieja umiera ostatnia.

Marian W Radny