Wojnę, powstanie i miłość – wszystko to Alina Janowska umiała przekuć w talent aktorski najwyższej próby.
Wywodziła się z ziemian, ale z tych gospodarnych i zaradnych, a nie takich, którzy sprzedawali po kawałku majątek między jednym a drugim mazurem na zamkowych balach. Kiedy tacy ziemianie przenosili się do miast, stawali się inteligencją – zamożną, oczytaną, z aspiracjami artystycznymi. Z warszawskiego dzieciństwa pamiętała, jak z ramion ojca ogląda lawetę z trumną Marszałka Piłsudskiego okrytą sztandarami.
Wybuch wojny zastał rodzinę Janowskich na wsi pod Słonimem na dawnych Kresach Rzeczypospolitej. Wkrótce te tereny zajęła radziecka piechota „w czapkach z czerwonymi gwiazdami nad czołem, w płaszczach przepasanych rzemykiem, z karabinami na sznurkach”. Udało jej się z mamą uciec do Wilna, tam wpakowano je do sowieckiego obozu filtracyjnego, gdzie przeżyły trzy miesiące żywiąc się wyłącznie brukwią.
Etiuda w siedzibie gestapo
Po powrocie do Warszawy zarabiała na życie pracując w sadach i ogrodach pałacu w Wilanowie. Nie zamierzała jednak porzucać edukacji. Zapisała się do tolerowanej przez Niemców prywatnej szkoły tańca. Uczennice w trakcie dorocznego popisu zapowiadał konferansjer Jerzy Waldorff, a do tańca przygrywali dwaj późniejsi wybitni kompozytorzy: Andrzej Panufnik i Witold Lutosławski. Sprawy zaczęły się niebezpiecznie komplikować, kiedy na ulicy uderzyła w twarz niemieckiego żołnierza, który robił jej nieprzystojną propozycję. Uciekła z Warszawy, ale i tak skutkiem zbiorowego aresztowania trafiła na Pawiak. W siedzibie gestapo przy alei Szucha w trakcie przesłuchań zgrywała nieświadomą niczego idiotkę. Po latach uważała, że to był jej najlepszy występ aktorski. Gestapowcy uwierzyli w końcu w jej „głupotę” i po kilku miesiącach ją wypuścili.
Godzina W – 17.00 1 sierpnia 1944 zastała ją z biało-czerwoną opaską łączniczki na rękawie. „Musiałyśmy nauczyć się poruszania pod ziemią, chodzić piwnicami, korytarzami i kanałami, bo na górze było już bardzo niebezpiecznie. Bywało, że czołgałam się na brzuchu, przeciskałam między ludźmi, czasami gubiłam kierunek”. Po klęsce powstania pojechała do podwarszawskich Tworek, gdzie ojciec był aprowizatorem słynnego szpitala psychiatrycznego. Najpierw pobiegła do kościoła, by podziękować za to, że udało jej się wyjść cało z powstańczej pożogi, tam zaś zobaczyła swojego tatę, który leżał krzyżem na posadzce – modlił się o jej szczęśliwy powrót.
En face z kamerą
Zaraz po wojnie włączyła się w grupę aktorów, która rozkręcała życie teatralne w Łodzi. „Rany, cóż to była za banda oberwańców! Przeważnie warszawiacy, którzy wszystko stracili w Powstaniu. Wymięci, brudni, słowem łachudry ostatniej kategorii. Tyle że z błyskiem w oku i gotowi natychmiast przystąpić do prób”. Łódzka „Syrena” wystawiła piętnaście premier. Alina Janowska grała we wszystkich. Papiery aktorskie zdobyła znacznie później, przystępując do egzaminu eksternistycznego.
Zaczepiła się też w filmie, i to pierwszym nakręconym po wojnie – w „Zakazanych piosenkach” (1947). Zagrała tam dyrygentkę ulicznej kapeli, która gra przesadnie głośno, tylko po to, by zagłuszyć huk wystrzału, który miał pozbawić życia hitlerowską konfidentkę. Nie miała jeszcze wprawy w pracy z kamerą: na ekranie figuruje najwyżej przez dwie i pół minuty, ale nagranie sceny trwało aż dwie godziny. Później posypały się dziesiątki ról i epizodów. Twarz Aliny Janowskiej stała się znana w całej Polsce.
No i ruszała w teren: „W latach pięćdziesiątych takich imprez <<wewnętrznych>> gdzieś w Polsce mieliśmy bardzo dużo – my, wszyscy artyści estradowi, bo ta Polska nas potrzebowała”. Zwłaszcza w wielkie święta. Zdarzało się, że 1 Maja taka trupa artystyczna dawała dziewięć koncertów jednego dnia.
Serialowa bywalczyni
Upominała się o nią także telewizja i to wielokrotnie. Zagrała już w pierwszym naszym profesjonalnym serialu w „Wojna domowa” (1965) w reżyserii Jerzego Gruzy. Serial ściągał przed telewizory ogromną widownię. Miliony oglądały dwie warszawskie rodziny próbujące dać sobie radę z dwojgiem nastolatków, którzy wchodzą właśnie w wiek „bigbitowy”. Po latach reżyser podsumowywał: „Realizacja tego serialu zakończyła się bardzo szybko. Janusz Wilhelmi, czołowy ideolog partyjny tamtych czasów, dowiedział się, że w jednej ze scen Janowska uczy psa siusiania na gazetę. Przypadkiem był to tygodnik <>, którego redaktorem naczelnym był właśnie Wilhelmi. Dalszych odcinków nie było”.
Wystąpiła także w „Stawce większej niż życie”, w odcinku „Café Rose”, gdzie pokazał się jako aliancka agentka na posadzie szefowej domu uciech w Stambule. Zresztą ze Stanisławem Mikulskim spotkała się na planie raz jeszcze, kiedy ten w filmie „Pan Samochodzik i Templariusze” poszukiwał wraz z grupą harcerzy skarbów na zamku w Malborku. Ci szperacze przyłączyli się do grupy turystów, których jako przewodniczka oprowadzała Alina Janowska. Kiedy minął ją Stanisław Mikulski, przewodniczka Janowska zatrzymała się na chwilę i spytała samą siebie – „Skąd jak go znam?”
No i od roku 1997 zaczął się dla Aliny Janowskiej telewizyjny duet z Henrykiem Machalicą w serialu „Złotopolscy”. Zagrała tam nestorkę rodu Eleonorę Gabriel, otoczoną wianuszkiem krewnych i zarządzającą domem. Dzięki temu została stałym gościem w niemal każdym polskim domu. Aktorka wspominała: „Przychodziła gosposia i pytała: – Podać zupę czy mogę oglądać <<Złotoposkich>>? Pozwalałam jej oglądać serial i tylko pytałam: – Co tam robię? – Kłóci się pani z bratem. – A dobrze się kłócę? – Bardzo dobrze. Wtedy spokojnie kończyłam obiad”.
Rycerze: wielki i mały
Miłością jej życia był światowej klasy szermierz Wojciech Zabłocki. „Imponowało mi, że taki sławny: co wyjechał na jakieś zawody, to wracał z medalem. Gdy wchodził do mieszkania, to wstążkę od medalu wkładał mi na głowę, i pod tą wstążką się całowaliśmy – szczęśliwi, że znów jesteśmy razem” – wspominała. Sama na długo przed ślubem założyła na szyję ukochanemu po wygranym pojedynku z szermierzami radzieckimi wykonany przez siebie medal. Na jednej stronie figurował napis: „Bij, kto w Boga wierzy!”, a na rewersie: „Małemu Rycerzowi od szabli szklanki ten medal jest przydany od lubej bogdanki”. Kiedy miał im się urodzić syn, jego imię było przesądzone – oczywiście Michał na pamiątkę mistrza szabli Michała Wołodyjowskiego.
Pytana o sukces odpowiadała: „Dla mnie sukces to sytuacja, w której jest coś bardzo trudnego do zrobienia, prawie niemożliwego, a to się udaje – wtedy kamień z serca spada”. Kiedy przekroczyła osiemdziesiątkę, dziennikarze pytali, czy jest zadowolona ze swego życia: „Czy jestem zadowolona? A dlaczego miałabym nie być?!”
Wiesław Kot
Żródło: dlapolonii.pl