Na cały dzień wybraliśmy się do Fremantle odległej dzielnicy portowej Perth. Przejeżdżamy obok obiektów sportowych Subiaco ze sławnym owalem do footy. Fremantle ciągle tętni życiem szczególnie w weekendy. Widzimy niezliczoną ilość restauracyjek, kawiarni, piwiarni z piwem którego nigdzie indziej się nie spróbuje. Są muzea, wystawy i galerie. Zwiedzamy spore muzeum morskie gdzie szczególną uwagę zwraca jacht Australia II, który w 1983 roku zdobył bardzo prestiżowy puchar – American Cup. Pamiętamy to dokładnie, bo własnie wtedy świeżo przybyliśmy z Zenkiem do Australii, nie bardzo rozumiejąc o co w tym wszystkim chodzi. Cały kraj wtedy zwariował ze szczęścia.
Poza tym, na uwagę zasługują dwie łodzie podwodne. Jedna z czasów I wojny światowej – druga z drugiej, służą teraz jako obiekty muzealne. Oczywiście jest tu spora sekcja o imigrantach dla których statki były jedyną formą transportu do nowego świata. Odwiedzamy też przymorski market i lokalne restauracyjki, łazimy po centrum i po południu zmęczeni wracamy do naszej przystani.
Jako, że następnego dnia z rana wyruszamy dalej, po drodze uzupełniamy zapasy które nam się nieco wyczerpały – szczególnie alkohole i woda, że o tankowaniu nie wspomnę.
Następną atrakcją już w drodze, jest Nambung Park Narodowy, ze sławną pustynią Pinnacles. Są tam kilkumetrowe formacje skalne wyrosłe na pustynnym piachu. Podobno najbardziej fotogeniczne są przy zachodzącym słońcu, ale my nie możemy sobie pozwolić na taki luksus, bo do miejsca noclegu mamy jeszcze sporą drogę. Te wapienne skałki nawet teraz, przy dość pochmurnym niebie, wyglądają majestatycznie. Zenkowi ta sceneria kojarzy się z pustynnym cmentarzem, a mnie z westernami lat 60. XXw.
Popołudniem dojeżdżamy do Geraldton, miasteczka portowego z monumentem pamięci załogi zatopionego okrętu HMAS Sydney II, na wzgórzu. Trafiony niemiecką torpedą w 1941 roku, a odnaleziony w tych okolicach dopiero w 2007 roku. Cała załoga – 645 marynarzy, wraz z okrętem spoczęła 2,5 km pod powierzchnią oceanu, 125 mil morskich od tego miejsca.
Poza tym, znajduje się tu ciekawa katolicka katedra wybudowana w bizantyjskim stylu, co w Australii jest rzadkością.
Cały czas pędzimy na północ i to się czuje, bo robi się coraz cieplej. Znaki drogowe ostrzegają przed kangurami, strusiami i kolczatkami. Dlaczego nie ma znaków ostrzegających przed muchami, a jest ich coraz więcej. My zaś po drodze odwiedzamy nieliczne miejscowości.
Interesującym miejscem są ruiny Lynton. To tu od 1853 roku, przetrzymywano zesłańców wynajmowanych ze wschodnich stanów. Australia Zachodnia nigdy nie była kolonią karną i odczuwano tu uciążliwy brak rąk do pracy, stąd te "transfery". Trochę dalej purpurowe jezioro i wjeżdżamy w region Kalbarri N.P. Ten region nadmorski przypomina nieco Great Ocean Road na południu Victorii. Niezwykłe formacje skalne i bajeczne wysokie wybrzeże, aż do samego miasteczka – kurortu. Cieplutko, 26 stopni. Zwiedzamy piękne wybrzeże gdzie rzeka Murchisin wlewa swe wody do oceanu. Następnego dnia "zanurzamy" się w chaszcze parku narodowego. Podjeżdżamy w pobliże doliny rzeki, która przez 400 mln lat wyrzeźbiła niesamowitą fakturę czerwonych skał. Wokoło pełno kolorowych papug. Z punktu widokowego Meanarra Hill oglądamy niesamowite widoki. To jakby patrzeć na starożytne budowle wymarłych cywilizacji.
Później pędzimy w stronę Denham. Przystajemy przy zatoce rekinów aby obejrzeć kolonie stromatolitów – beztlenowych bakterii żyjących na płytkich wodach – przypominających wyglądem kamienie. Kilkanaście kilometrów dalej Shell Beach – plaża muszelkowa. Plaża zbudowana z drobniutkich muszli a nie piasku – nawet do 10 metrów w głąb ziemi. Pomimo nazwy – Shark Bay – w zatoce nie zauważamy ani jednego rekina.
W Denham, najbardziej na zachód wysuniętym miastem Australii, mieszkamy w caravan parku w otoczeniu innych turystów z wielkimi łodziami z olbrzymim ładunkiem na swoich przyczepach kampingowych. Cały czas takich wyprzedzamy na drodze. Zenek śmieje się, że to "słonie", ze względu na ich powolne poruszanie się. Kiedy oni docierają do celu, my zwykle jesteśmy już w trakcie zwiedzania, a często po dwóch piwkach. To jest specyficzny rodzaj turystów. Wypuszczają się zwykle na dłużej, nawet pół roku. Mają czas… emeryci. Niektórzy sprawiają wrażenie, że jadą głównie dla uciechy swoich czworonogów którym tak uprzyjemniają życie, że aż zazdrość bierze.
Kilkanaście kilometrów dalej jest Monkey Mia znane z możliwości karmienia delfinów, ale dla nas nie jest to wielką atrakcją, bo bardzo często w pobliżu domu, w czasie spacerów przy plaży, mamy okazję oglądać te miłe stworzenia. Zdarzało się nam też kąpać w ich towarzystwie.
Dalej na północ – miasteczko Carnarvon. Tu już się czuje tropikalną atmosferę, wszędzie palmy, plantacje bananów, mango, ananasów itp.
Droga do Exmouth to z kolei tereny stepowe. Sporo dzikich kóz, krów, strusi. Z auta, tuż obok widzimy dużego, zielonego węża. Samo miasteczko – podobnie jak Coral Bay gdzie się zatrzymujemy – zdecydowanie przereklamowane – głównie dla młodych ludzi lubiących nurkowanie. To tu można obejrzeć rafę koralową.
Jesteśmy tu dwa dni, więc okrążamy cały półwysep zwiedzając ciekawe miejsca, turkusowe wody i piękne plaże. Z pozycji latarni morskiej widzimy fragment wraku SS Mildura. To tu znajduje się wspólny australijsko-amerykański projekt – prawie 400 metrowe morskie maszty komunikacyjne.
Co trzeba zaznaczyć – czym bardziej na północ (dalej od cywilizacji), wszystko zaczyna gwałtownie drożeć. Byle jakie motele są 2 razy droższe, niż przytulne na południu, żywność i benzyna o ponad 50 % droższe.
W przemysłowym miasteczku Karratha zamieszkujemy w nowoczesnym moteliku urządzonym w tropikalnym ogrodzie palmowym. To tu działają wielkie firmy wydobywcze i gazowe – Woodside Petroleum i Rio Tinto – z kopalnią rudy żelaza. Ciekawe, że w tygodniu miasto ma ok. 25 tys. mieszkańców, a w weekend tylko 15 tysięcy. Cała masa pracowników dolatuje tu samolotami tylko do pracy.
Zwiedzamy centrum informacyjne Woodside. Olbrzymia i imponująca inwestycja. Oprócz zakładu przetwarzania gdzie się znajdujemy, należy do nich kilka platform wiertniczych w okolicy. Wydobywają i przetwarzają naturalny gaz na potrzeby przemysłowe i domowe, a także gaz ciekły. Poza tym firma ta jest potentatem w wydobyciu soli, której tylko do Japonii wysyła się rocznie ponad 4 mln ton na potrzeby produkcji chemicznej. Tuż obok znajduje się port Dampier (punkt przesyłkowy tych bogactw), który też zwiedzamy.
Oprócz tego oglądamy nieco przereklamowany północny region z Point Samson i Roebourne. I znów droga na północ do Port Hedland – jeszcze jeden ośrodek przemysłowo-portowy dzikiego zachodu Australii. Już od kilku dni przyzwyczailiśmy się do obcowania na drodze z pociągami drogowymi. Ciężarówka z 4 przyczepami, mniejsze spotyka się bardzo rzadko. My wyprzedzamy je stosunkowo szybko, ale często jesteśmy świadkami jak jeden pociąg drogowy wyprzedza drugi… lepiej wtedy z naprzeciwka nie jechać.
Port Hedland rozciągnięty na przestrzeni 15 km, a połączony jest siecią dróg szybkiego ruchu. Widać, że wciąż się rozbudowuje, podobnie jak Karratha. Mamy tu luksusowy motel z basenen i palmami za promocyjną cenę, aż się wierzyć nie chce… Jutro pędzimy do australijskiej stolicy pereł – Broome.
A o tym w następnym odcinku.