Bokserzy wchodzą do szatni i zaczynają się przebierać. Nagle słychać dźwięk muzyki i charakterystyczny śpiewający głos: „I see trees of green, Red roses too. I see them bloom, For me and you. And I think to myself, What a wonderful world!” Leszek Błażyński śpiewa razem z Louisem Armstrongiem, a koledzy z kadry narodowej nucą słynny przebój amerykańskiego wokalisty jazzowego. Kończy się utwór i dwukrotny medalista olimpijski naciska w magnetofonie kasetowym przycisk „stop”. Pięściarze w doskonałych humorach rozpoczynają trening.
– Tak bywało czasami w szatni. Leszek bardzo często potrafił wprowadzić nas w świetny humor – przyznaje Zbigniew Kicka, pierwszy polski medalista mistrzostw świata w boksie amatorskim.
Błażyński wykonywał również piosenki w bardzo popularnej w latach 70. bielskiej restauracji „Panorama” na kąpielisku przy ul. Marii Konopnickiej. Gdy grała jakaś kapela, nagle spontaniczne brał mikrofon do ręki i pokazywał, jak powinno się śpiewać. Wystąpił nawet jako wokalista w telewizji publicznej. Podczas jednego z programów rozgrywkowych wykonał fragment „What a wonderful world”, trzymając mikrofon w bokserskich rękawicach.
Na pewno jednak nie minął się z powołaniem. Był mistrzem i wicemistrzem Europy oraz dwukrotnym medalistą olimpijskim. Mierzący 165 cm pięściarz największe sukcesy odnosił w wadze muszej (51 kg) w latach 70. Podziwiano go za ofensywny styl walki, a sporo jego sukcesów związanych jest z klubem BBTS Włókniarz Bielsko-Biała.
Człowiek bez układu nerwowego
Błażyński urodził się i wychował w Ełku. W dzieciństwie jego największą pasją było wędkarstwo. W wieku 14 lat za namową swojego brata Janusza trafił na trening Mazura. – Po pierwszych zajęciach postanowiłem, że w boksie będę dobry, więc będę musiał ograniczyć papierochy (…). Teraz liczy się dla mnie tylko sala, ryby, las i trening – pisał we wspomnieniach, a trenerzy zastanawiali się, czy ten mały, chudy chłopak da sobie radę z wyczerpującymi zajęciami.
Byli w szoku, gdy z miesiąca na miesiąc „mały LB”, jak na niego mówili, stawał się coraz lepszy i kładł na deski o wiele bardziej doświadczonych juniorów. Dla niego nie miało znaczenia, kto staje naprzeciw, czy najlepszy junior w Polsce, czy debiutant. Leszek był taki przez całą swoją karierę. – Czasami śmialiśmy się, że nie ma układu nerwowego. Przed pojedynkami nigdy się nie stresował i nie kalkulował. Do każdego rywala podchodził bardzo poważnie i był zawodnikiem, który innym narzucał swój styl walki. Dlatego też do dzisiaj wielu kibiców pamięta jego pasjonujące starcia – przyznaje Janusz Gortat, dwukrotny medalista olimpijski.
Dla Błażyńskiego boks był od początku niesamowicie ważny, bo dzięki sportowi zamierzał wyrwać się z domu. Jego ojciec Ryszard zmarł, gdy chłopak miał zaledwie jedenaście lat. Matka Miła, pochodząca z Serbii, nie opiekowała się nim należycie. Wychowywał się na ulicy. Boks miał być dla niego bramą do lepszego życia. Gdy w 1968 r. został powołany do młodzieżowej reprezentacji Polski, rozpierała go duma. – Reprezentowanie ojczyzny zawsze było dla mnie czymś wyjątkowym – pisał w swoich wspomnieniach.
Po wygranych walkach w kadrze młodzieżowej uwagę na Błażyńskiego zwrócili Zbigniew Pietrzykowski i Paweł Szydło. Pierwszy z nich, czterokrotny mistrz Europy, był dla niego idolem. Z kolei Szydło prowadził seniorską kadrę i był prawą ręką samego Feliksa Stamma. „Mały LB” świetnie również spisywał się w meczach ligowych i w dużym stopniu pomógł Mazurowi w awansie do drugiej ligi.
Krwawy Wasyl i wiersze
Pod koniec lat 60. przeszedł do BBTS Włókniarz Bielsko-Biała: – Rozmowa z wysłannikami klubu była krótka i sympatyczna. Nie byłem żadną gwiazdą, a warunki zaproponowane przez gości były dobre. BBTS to marka i bardzo znani bokserzy. Dla mnie, żyjącego w powiatowym mieście i boksującego w III lidze, to wielka szansa na rozwój – pisał w pamiętniku. Mazur błyskawicznie zaaklimatyzował się w malowniczym mieście.
– Piękne góry, wspaniali ludzie i fajne perspektywy – oceniał po pierwszych miesiącach pobytu. Bardzo często wchodził na Szyndzielnię (1026 m n.p.m.), zarówno w ramach treningu, jak i dla przyjemności. Klub zapewnił mu dwupokojowe mieszkanie oraz zatrudnienie w KWK „Silesia” w charakterze górnika dołowego. W czasach PRL-u sportowcy mieli fikcyjne etaty w kopalniach, hutach, stoczniach, milicji czy w wojsku. W Bielsku-Białej cieszono się z przybycia takiego wojownika, który później przez lata dominował w wadze muszej w kraju. Bielscy kibice wiele razy oglądali, jak przewracał swoich rywali w ringu w meczach ligowych.
Trenerem BBTS-u był wtedy Antoni Zygmunt, którego pięściarze nazywali „Krwawym Wasylem”. Był twardy, surowy i bardzo wymagający. W reprezentacji był pomocnikiem Feliksa Stamma. Nie każdemu odpowiadały jego metody treningowe i to, że podczas zajęć nikomu nie pobłażał. – Trener Zygmunt wyciskał ze mnie ostatnie poty, ale mi to odpowiadało. Poza tym był dobrym psychologiem – można przeczytać w zapiskach Błażyńskiego, który nie raz pokonał swojego szkoleniowca w… karty. Obydwaj namiętnie grali, przede wszystkim w pokera. – Zygmunt grał jak profesjonalista. Obserwował nasze twarze i często wiedział, czy boimy się licytować lub czy mamy dobre karty – opowiada Zbigniew Kicka. Błażyński największe pokerowe boje toczył jednak ze swoimi kolegami z reprezentacji oraz z klubu. – Śmialiśmy się, jak robił w konia trenerów, którzy nie pozwalali na to, by grano na pieniądze. Na stole leżały zamiast kasy zapałki i wiadomo było, kto ile wygrał oraz kto ile komu jest winny – wspomina Zbigniew Kicka. – Podczas jednego z letnich zgrupowań Leszek pokonał dwóch swoich rywali i musieli oni za karę kupić nam wszystkim po trzy gałki lodów. Było nas dziesięciu, zatem trochę się wykosztowali – dodaje z uśmiechem były świetny pięściarz.
Błażyński czasami siedział również do późnych godzin rannych przy karcianym stole. Mimo to nie zaniedbywał treningów. W 1969 r. został wicemistrzem Polski seniorów. W tym samym roku po raz pierwszy w karierze został znokautowany, ale doszło do tego w nietypowych okolicznościach. Na turnieju TSC w Berlinie jego rywalem był zawodnik z Rumunii. Gdy sędzia czasowy uderzył w gong, Polak chciał, tak jak jest to praktykowane w boksie, zderzyć się z rywalem rękawicami na powitanie, ale od razu dostał mocny cios. Pojedynek zakończył się po 25 sekundach.
– Była to dla mnie niezwykła lekcja. Od tego pojedynku nigdy już w ringu nie byłem grzeczny dla swoich przeciwników, to znaczy tuż po gongu nie witałem się z nimi, by nie przegrać przez powitanie – przyznawał. Szybko otrząsnął się z bolesnej lekcji, wygrywając Międzynarodowy Turniej Nadziei Olimpijskich. W 1971 r. wyjechał na swoje pierwsze Mistrzostwa Europy do Madrytu, gdzie zdobył srebrny medal.
– Byłem pewny siebie przed walką w finale z Hiszpanem Juanem Francisco Rodriguezem, ale miejscowy zawodnik okazał się lepszy ode mnie i wygrał na punkty – oceniał, a hiszpańska prasa komplementowała mierzącego 165 centymetrów Polaka, który bezpośrednio po tym starciu, w geście uznania dla rywala, uniósł rękę zwycięzcy wysoko. Rok później spełniło się jego wielkie marzenie. Dostał się do kadry olimpijskiej i w Monachium zdobył brązowy medal. W drodze do półfinału znakomicie sobie radził, ale później poległ na punkty w starciu z Bułgarem Georgi Kostadinowem, późniejszym mistrzem olimpijskim.
– Wiedziałem, że muszę się zdobyć na desperacki finisz, ale proszę mi wierzyć, że nie było mnie na to stać. Mocno szumiało mi w głowie po tym potwornym sierpowym w drugiej rundzie. Przed wyjazdem na olimpiadę obiecałem żonie Annie, że przywiozę medal. Słowa dotrzymałem, szkoda tylko, że będzie on koloru brązowego – wspominał.
Gdy wrócił do Bielska-Białej, wszyscy zwracali na niego uwagę, również ze względu na ubiór. W czasach PRL-u markowe ciuchy, czy dobrze skrojony garnitur, były towarami luksusowymi. Z wyjazdów na zachód przywoził modne ubrania dla siebie, żony oraz dwójki dzieci. Odwiedzał również najlepszego krawca w mieście, który szył mu garnitury. Był również osobą bardzo towarzyską. – Gdy spotkało się Leszka w restauracji, to zawsze wokół jego stolika było tłoczno. Był gawędziarzem i wesołkiem. Potrafił wszystkich rozbawić. Był królem życia, ale również bardzo wrażliwą osobą, czułą na krzywdę innych. Wiele pomagał osobom dotkniętym przez los – podkreśla Sławomir Wojtulewski, były lekarz bokserskiej drużyny BBTS Włókniarz.
Wśród bielskich pięściarzy Błażyńskiego wyróżniało to, że pasjonowała go również literatura. W dwupokojowym mieszkaniu obok trofeów i setek płyt gramofonowych, które kolekcjonował, półki uginały się od książek. Szczególnie cenił polskiego pisarza Tadeusza Boy-Żeleńskiego. Po ciężkich treningach po powrocie do domu puszczał muzykę klasyczną lub jazz i zaczytywał się w poezji. Sam również pisał wiersze, czym zaskakiwał swoich kolegów. W późniejszym okresie zainteresował się również malarstwem. – To był bardzo inteligentny człowiek – wspomina dr Wojtulewski.
Błażyński był również bardzo rodzinnym człowiekiem. Uwielbiał spędzać czas razem ze swoją żoną Anną i synami Markiem, Leszkiem juniorem oraz teściową Emilią Michałowską, która również mieszkała w Bielsku-Białej.
Gdy Pietrzykowski sekunduje Błażyński nokautuje
Takie tytuły pojawiły się w polonijnej prasie w Stanach Zjednoczonych w 1973 r. Błażyński podczas tournée demolował swoich rywali. Wszystkie trzy pojedynki wygrał przed czasem. James Livingston padł już w pierwszej rundzie, Derreck Holmes niemalże wypadł poza ring, a Frank Smith miał dosyć naporu bielszczanina. W sumie Błażyński spędził na ringu zaledwie 3 minuty! Trener kadry narodowej Pietrzykowski nosił go na rękach. Legendarny Tony Zale (Antoni Florian Załęski) dopytywał się, kim jest ten mały wojownik, a później zaprosił kadrowiczów do swojej posiadłości. Amerykańska Federacja Boksu za najlepszego zawodnika spotkań USA – Polska uznała oczywiście Błażyńskiego. W nagrodę dostał potężną rękawicę w kolorze złota z wypisanymi na niej mistrzami boksu zawodowego.
Walki w Stanach Zjednoczonych były dla niego przetarciem przed mistrzostwami Europy w Belgradzie. Tam ciężko znokautował Walijczyka O'Sullivana. – Walijczyk leży jak martwy. Wpadają na ring lekarze i trenerzy, robiąc wszystko, by go obudzić. Ja jak wrośnięty w ring stoję w neutralnym narożniku, a w narożniku przeciwnika trwa walka o jego życie. W końcu odzyskuje przytomność. Zrobiło mi się lżej na duszy, bo już czułem się jak ringowy morderca – pisał w swoich wspomnieniach.
W ćwierćfinale obijał Nikołaja Łodina ze Związku Radzieckiego. Rywal trzykrotnie leżał na deskach. Sędziowie jednak punktowali 3:2 dla Rosjanina! – Krzyczę po sędziach, a później idę do szatni, siadam skulony w kącie i płaczę jak małe dziecko, które dostało wiele lanie – wspominał ze smutkiem. Pojedynek obserwował na trybunach trzykrotny mistrz olimpijski Laszlo Papp. Węgier podszedł później do Błażyńskiego, poklepał go po plecach i podarował mu w dowód uznania miniaturowe rękawice. To było jednak marne pocieszenie. Po tym krzywdzącym werdykcie chciał skończyć z boksem, ale nie wytrzymał za długo poza salą treningową. W bielskim klubie popadł jednak w konflikt ze Zbigniewem Pietrzykowskim. W lutym 1975 r. wicemistrz Europy stoczył swoją ostatnią walkę przed wykluczeniem. Był to mecz ligowy Włókniarza z GKS Jastrzębie. Błażyński wygrał na punkty. Polski Związek Bokserski zdyskwalifikował go na dwa lata. W tym czasie pracował w Przędzalni Wełny Czesankowej „Weldoro”, a po rocznej przerwie, resztę kary mu anulowano.
Wtedy był już zawodnikiem Szombierek Bytom. Zamieszkał ze swoją żoną Anną i dwójką synów Markiem i Leszkiem juniorem w trzypokojowym mieszkaniu w Katowicach.
Mimo rocznej dyskwalifikacji był w świetnej formie. Dostał się znowu na igrzyska olimpijskie i ponownie wywalczył brąz. W Montrealu miejscowa Polonia oklaskiwała jego ofensywny styl walki. Dotarł do półfinału, w którym przegrał 1:4 z Leo Randolphem, późniejszym mistrzem olimpijskim i czempionem świata w boksie zawodowym. Wielu obserwatorów uważało, że werdykt sędziowski był niesprawiedliwy. – Niespełna 30 minut po walce mogłem zobaczyć swój występ na taśmie filmowej. Nie przegrałem tego pojedynku! – pisał w pamiętniku.
Na zawodowym ringu
W 1977 roku w Halle – mimo że w finale jeden z sędziów nie widział czystych ciosów Polaka – został mistrzem Europy. – W finale w 54 sekundzie walki, po ładnym zwodzie (Błażyński) wyprowadził potężny prawy sierp na szczękę Tkaczenki, rzucając przeciwnika na matę. Niektórym wydawało się, że bokser ZSRR jest bliski nokautu. Tkaczenko nadludzkim wysiłkiem powstał jednak (…). W ostatniej rundzie na 27 sekund przed końcem sędzia Mateu z Hiszpanii udzielił Polakowi ostrzeżenia za ataki głową. W Błażyńskiego wstąpił nowy duch i Tkaczenko znowu był liczony, ale tym razem na stojąco. Sędziowie punktowali 3:2 dla naszego zawodnika. Sędzia z Bułgarii Ganew nie dał Polakowi zwycięstwa w żadnej rundzie. Niepojęte! – relacjonował w Przeglądzie Sportowym Jan Wojdyga.
Po zakończeniu kariery w 1983 r. Błażyński podarował złoty medal Szombierkom Bytom.
Wrócił na ring sześć lat później, by stoczyć zawodową walkę z jedynym polskim mistrzem świata amatorów Henrykiem Średnickim. Podczas swojej kariery kilka razy był namawiamy do przejścia na zawodowstwo, ale w czasach PRL-u nie mógł wyjechać zagranicę i podpisać profesjonalnego kontraktu, a uciekać z kraju, tak jak chociażby Władysław Kozakiewicz (mistrz olimpijski w skoku o tyczce poprosił o azyl w Republice Federalnej Niemiec i przyjął obywatelstwo tego kraju), nigdy nie zamierzał.
Jedyną walkę zawodową stoczył w wieku 40 lat w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca.
Ze Średnickim bił się przez dziewięć rund, z których każda miała po dwie minuty.
W tym twardym starciu okazał się lepszy. W nagrodę otrzymał milion złotych (średnia miesięczna pensja w 1989 r. wynosiła ok. 207 tys. zł). – Dzielimy tę bańkę na równo, pół dla mnie, pół dla Heńka – mówił od razu po pojedynku. Otrzymał również za zwycięstwo… magnetowid do odtwarzania kaset video.
Po tym jak powiesił rękawice na kołku, trenował młodzież w Szombierkach oraz Victorii Jaworzno. Pomagał jako konsultant od boksu przy polsko-francuskim filmie „Obca siła”.
Pracował również jako dziennikarz sportowy oraz w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej w Katowicach.
6 sierpnia 1992 roku w wieku zaledwie 43 lat popełnił samobójstwo. Nie chciał już żyć bez swojej żony Anny, która zmarła wcześniej w lutym tego samego roku. Od 2006 r. organizowany jest w Bytomiu memoriał jego imienia, w którym rywalizują młodzi zawodnicy. – Jak zapamiętałem Leszka? Jako wesołego i fajnego kompana. W świadomości wielu ludzi pozostał właśnie takim – dodaje jego przyjaciel Marek Okroskowicz, były pięściarz, a obecnie trener.
Leszek Błażyński junior
Źródło: Kalendarz Beskidzki