Zrobiono z niego poetę patriotycznego, antysystemowego barda, wieszcza wyzwalającego się narodu. Był człowiekiem pełnym sprzeczności; geniuszem i kanalią; głosem pokolenia, który umilkł za wcześnie. Dwadzieścia lat temu, 10 kwietnia 2004 r., zmarł Jacek Kaczmarski.
Kim był bard PRL-u? Urodził się w Warszawie w 1957 r. jako syn malarzy Janusza Kaczmarskiego i Anny Trojanowskiej-Kaczmarskiej. Był poetą od młodych lat, karierę artystyczną rozpoczynając jeszcze przed dwudziestymi urodzinami. Koncertował z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim, był związany z Teatrem na Rozdrożu oraz kabaretem „Pod Egidą”.
Wybuch stanu wojennego zastał go we Francji, podczas trasy koncertowej. Kaczmarski pozostał na emigracji przez następne 9 lat, koncertując w Europie Zachodniej, USA, Izraelu, Australii, RPA i Kanadzie. W 1984 r. trafił do Redakcji Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, gdzie przez następną dekadę prowadził własny program.
Bezsprzecznie był wybitnym poetą, który miał szczęście – lub może też nieszczęście – żyć w czasach niezwykłych. Jego wczesna twórczość była mocno zakorzeniona w polskiej tradycji i historii, co wpasowywało się we wrażliwość zbuntowanego wobec komunizmu pokolenia. „Bardem Solidarności” Kaczmarski stał się jednak przez niezrozumienie. „Mury” – jego tekst do melodii katalońskiej pieśni Lluísa Llacha, przez swój mocny refren stały się rewolucyjnym hymnem powstającego ruchu – niezwykle ironicznie, biorąc pod uwagę samą wymowę utworu. Oprócz znakomitego warsztatu literackiego, Kaczmarski bardzo dobrze grał na gitarze, co umożliwiło okrojenie formy jego piosenek tak naprawdę do jednego instrumentu, ale nadal brzmiały one dobrze. Poza tym to również przyczyniło się do jego wizerunku barda.
Na emigracji Kaczmarski utrzymywał bliskie związki z Polską i był bacznym obserwatorem wydarzeń ostatniej dekady komunizmu, ale nie krępowała go cenzura, mógł więc tworzyć i koncertować bez przeszkód. Jego piosenki przenikały z radia do studenckich śpiewników, powielało się je z prywatnie zgrywanych kaset, grało przy ogniskach. Stał się symbolem oporu wobec okupanta, a kultywowanie jego twórczości – wyrazem buntu.
Jak w wielu przypadkach, geniusz literacki nie zawsze idzie w parze z innymi przymiotami osobowości. Kaczmarskiemu w życiu prywatnym się nie układało; to zresztą dość spory eufemizm, jak na człowieka, który podobno bił żonę i nieletnią córkę, doprowadzając je w końcu do ucieczki do domu samotnej matki. Choć te doniesienia ujrzały światło dzienne po ponad dekadzie od jego śmierci, w oczach wielu uczyniły one nieusuwalną rysę na dotychczas kryształowym wizerunku „barda Solidarności”. W wymiarze artystycznym geniusz, w domu alkoholik i oprawca – tę dwoistość ideolizowanego przez lata poety wciąż trudno jest zaakceptować.
Odzyskanie przez Polskę suwerenności – ten wymarzony, wymodlony moment, o który z piosenkami Kaczmarskiego na ustach walczyła antykomunistyczna opozycja – paradoksalnie sprawiło, że jego najbardziej znana twórczość straciła na aktualności. Zaszufladkowany jako poeta narodowowyzwoleńczy, gdy naród został wyzwolony, Kaczmarski nie miał już za wiele do roboty. Niezwykły moment historyczny, w jakim przyszło mu tworzyć, odebrał jego poezji uniwersalność, na zawsze pozostawiając ją w domenie patriotyczno-rewolucyjnej. Na koniec śpiewak pozostał sam.
Jego śmierć także może wydawać się okrutnym szyderstwem losu: u barda, którego głos inspirował tak wielu, w 2002 r. wykryto nowotwór przełyku. Choroba doprowadziła go w końcu do całkowitej utraty mowy, a 10 kwietnia 2004 r. Jacek Kaczmarski zmarł w gdańskim szpitalu. Ostatni utwór, niedokończony poemat „O Münchhausenie”, napisał dzień przed śmiercią.
Joanna Talarczyk
Źródło: DlaPolonii