7 maja 2024 r. polska muzyka straciła bardzo wiele. Odszedł Jan Ptaszyn Wróblewski – jazzman o bogatym życiorysie, muzyczny autorytet dla młodszych artystów, aktywny do ostatnich chwil. Ostatni koncert miał zagrać zaledwie parę dni przed śmiercią.

Artysta opisywał w swojej internetowej biografii, że gdyby nie było wojny, to Jan Ptaszyn Wróblewski zostałby zapewne dziedzicem fortuny rodzinnej i żył jak milioner. Mógł przecież zostać mecenasem z doskonałą praktyką u ojca.
„Równie dobrze mogło go wcale nie być, gdyby samochód ojca w ostatniej chwili nie uciekł sprzed jadącego do Wrocławia pociągu, a kilka lat potem brama kamienicy nie wytrzymała jako jedyna część budynku uderzenia bomby rzuconej ze sztukasa. Wreszcie pocisk z działa pancernego miał prawo eksplodować w pokoju warszawskiego mieszkania, a nie przebijać wszystkich kondygnacji i rozerwać się w piwnicy” – wspominał.
Wszystkie koleje życia kierowały go w stronę muzyki, od której nie był w stanie odwieść go ojciec. Wróblewski żartował później, że według praw danych mu przez władzę ludową powinien zostać kierowcą kombajnu lub traktora po ukończeniu wydziału mechanizacji rolnictwa – jedynego, na który pozwolono mu iść.
„W domu było jednak radio, a w nim audycje rozgłośni Monachium i kipiący z głośników jazz. Ptaszyn został więc artystą. Wbrew woli rodziny” – wspomina biografia muzyka. Studia na wydziale Mechanizacji Rolnictwa Politechniki Poznańskiej zastąpiła nauka w murach Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie. Niegdysiejsza siedziba Jagiellonów była kolebką artystów. Kraków oddychał przecież trochę swobodniej niż inne miasta w Polsce.
Młodzi, obiecujący muzycy mieli tam okazję zawiązywać pierwsze znajomości w świecie sztuki. Wróblewski, tak samo jak rówieśnicy, szukał nowych form wyrażenia się poprzez jazz. Przaśne melodie taneczne, akceptowane przez socjalistyczną wierchuszkę, nie interesowały go tak jak odważny, awangardowy jazz prosto zza zachodniej strony żelaznej kurtyny. Chciał być zawodowym mistrzem saksofonu i klarnetu, a nie tylko kolejnym muzykiem-hobbystą.
To właśnie na tym etapie odnajdywania się spotkał Krzysztofa Komedę, z którym już wkrótce miał zapisać się w historii polskiej muzyki i który wymyślił dla niego przezwisko „Ptak”, przekształcone później w „Ptaszyn”. Młodzi entuzjaści jazzu mieli po raz pierwszy rozmawiać w pociągu, gdzie przez długie godziny dyskutowali o swoich muzycznych marzeniach. Komeda przyznał, że współpraca z jego ówczesnym zespołem, Melomanami nie wystarczała mu. Wybitny pianista chciał zrobić coś swojego. I nie wyobrażał sobie tego „czegoś”, bez Jana Ptaszyna Wróblewskiego. „Na razie mówię tobie, a jak zbiorę wszystkich, to zabierzemy się do roboty” – miał powiedzieć Komeda, ale Wróblewski zapewne już i tak wiedział, jaką decyzje podejmie.
Już wkrótce Jan Ptaszyn zaskakiwał wszystkich swoją brawurową grą na pierwszej edycji Festiwalu Jazzowego w Sopocie 1956 roku. To na pomorskiej scenie Polska po raz pierwszy usłyszała o Sekstecie Komedy. Jan Ptaszyn Wróblewski był częścią zespołu przez cały czas jego istnienia. Podczas gdy Krzysztof był duszą sekstetu, Jan był jego spoiwem, bez którego nie osiągnęliby takiego sukcesu. Sekstet Komedy koncertował potem po całej Polsce. Powtórzył też sukces na II Sopockim Festiwalu. Regularnie powstają też nagrania dla poznańskiego Radia.
Wróblewski stale się rozwijał i koniec działalności zespołu Komedy wcale nie oznaczał dla niego zwolnienia tempa. Wręcz przeciwnie. Na początku roku 58. Ptaszyn został powołany chociażby do tworzącej się supergrupy Jazz Believers (Trzaskowski, Komeda, Kurylewicz, Dyląg, Zylber), a potem wybrany na reprezentanta Polski w International Newport Band. Ta jazzowa orkiestra, zrzeszająca muzyków z całego świata, wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Wróblewski osiągnął więc szczyt marzeń każdego polskiego muzyka tamtych czasów. Wychowany w Kaliskim domu, gdzie na bycie muzykiem nie patrzyło się przychylnie, Wróblewski wystąpił na amerykańskiej scenie u boku samego Louisa Amstronga!
Ptaszyn przeniósł się potem z powrotem do Poznania, gdzie zorganizował własny kwintet. Nagrał pierwszą „małą” płytkę dla Polskich Nagrań, koncertował w Grenoble we Francji, a na Jamboree ’58 Ptaszyn pokazał pierwszą w historii jazzową kompozycję opartą o polski folklor: „Bandoska in blue”. Dorywczo koncertował też w zespole Jerzego Matuszkiewicza. Za jedno z najważniejszych osiągnięć Wróblewskiego uznano ostatnią współpracę Ptaszyna z Komedą – kilkutygodniowy wyjazd do sztokholmskiego Gyllene Cirkeln i kopenhaskiego Montmartre’u. Powstała w ten sposób płyta „Ballet etudes” / the music of Komeda (MLP 15132) a cały wyjazd był przeogromnym sukcesem Krzysztofa Komedy, jego muzyki, ale i zespołu, którego Wróblewski był niezbędnym członkiem.
Kolejne dekady oznaczały kolejne projekty muzyczne, kolejne zespoły, kolejne udane kompozycje i setki koncertów. Jan Ptaszyn Wróblewski nigdy nie zwalniał, cały czas inspirował kolejne pokolenia artystów. Nazywany Generałem Polskiego Jazzu, nie bał się eksperymentowania z różnymi gatunkami muzyki, potrafił inspirować się rockiem, funkiem czy muzyką popularną. Mimo wieku, pozostał aktywny, do ostatniej chwili zachwycając swoją muzyką. 17 maja 2024 r. miał jeszcze zagrać koncert w Warszawskim Jazz Forcie. Niestety, życie miało inne plany.
Maciej Bzura
Źródło: DlaPolonii