Życie i społeczeństwo

Podróż na drugą stronę z Biurem Duchów cz. 3

Na wstępie zacytuję fragment korespondencji otrzymanej od czytelniczki Biura Duchów „Pamiętam, że kiedyś miałam pacjentkę z doświadczeniem śmierci klinicznej. Pobierałam jej krew podczas przyjęcia na oddział, kiedy przyznała, że przyszła na kolejną operację tylko na prośbę dzieci. Sama jakiś czas wcześniej była „na tamtym świecie” i było jej tak dobrze, że nie chciała wracać – zrobiła to ze względu na dzieci. Teraz nie boi się śmierci, a raczej jej wyczekuje. To było dla mnie niezwykłe doświadczenie i żałuję teraz, że wtedy nie porozmawiałam z nią na ten temat dłużej.”

Baner Biura Duchów

Po przeczytaniu całego maila zdałam sobie sprawę, że temat ludzi przewlekle chorych zasługuje na szersze omówienie. Sytuacja tych osób jest szczególna. Tutaj nie ma happy end’u . Jeśli reanimacja jest skuteczna, wracają do swojego schorowanego ciała, do ciągłych ograniczeń i bólu. Nie dane im jest powstać z martwych aby z nadzieją i wiarą ruszyć przed siebie do nowego życia, które jawi się jako nieskończony strumień możliwości.

Przypadek o którym wspomina autorka maila nie należy do rzadkości. Osoby schorowane, których życie to niekończący się ciąg kolejnych zabiegów medycznych, często zdane są na łaskę i niełaskę swoich bliskich. Traktują one śmierć jedynie w kategoriach wyzwolenia. Kiedy zdarzy im się (po doświadczeniu śmierci klinicznej) wrócić do ciała są bardzo rozczarowani. Bywa, że odmawiają przyjmowania leków, jedzenia, a nawet kontaktu werbalnego z otoczeniem. Nieuniknione jest w tej sytuacji pytanie: czy uporczywa reanimacja jest rzeczywiście błogosławieństwem dla umierającego? Zacytuję fragment rozmowy ze starszą panią, która była naocznym świadkiem śmierci swojej siostry.

„Dzisiaj modlę się tylko o jedno, to jest o śmierć w domu. Byłam w szpitalu kiedy umierała moja starsza siostra. Nie ma pani pojęcia, co oni z nią wyrabiali. Jak nią szarpali na wszystkie strony. Przecież ją to musiało bardzo boleć! Moje siostrzenice latały jak obłąkane i nic tylko reanimujcie mamę, reanimujcie mamę! Siostra miała wtedy siedemdziesiąt lat, chorowała na sprawy krążeniowe od dekady. Przeszła trzy poważne operacje. Rozmawiałam z nią i wiem jedno ona nie chciała już żyć. Była zmęczona. Ja rozumiem, że dzieci robiły to z miłości, ale czy człowieka można z miłości torturować? W pewnej chwili nerwy mi puściły. Powiedziałam do siostrzenic: czy wyście już całkiem rozum postradały? Dajcie jej umrzeć ! Wy chcecie żeby żyła, czy to znaczy, że ona nie ma już żadnych praw? Były na mnie obrażone. Rozmawiałam z moimi dziećmi i kazałam im przysięgać na głowy wnuków, że nie będą mnie tak męczyć. Bardzo ich kocham i robię wszystko żeby być z nimi jak najdłużej. Dbam o siebie , przyjmuję przepisane leki, ale kiedy przyjdzie moja godzina, chce odejść w spokoju.”

Niebywały postęp jaki ma miejsce w intensywnej terapii pozwala opóźnić moment śmierci nawet o całe lata. Wielu lekarzy traktuje śmierć pacjenta jako osobistą porażkę. Wielu boi się oskarżeń o zaniechanie ze strony rodziny. Telewizja i kinematografia pokazują reanimację w stylu Hollywood. Pacjent (najczęściej młody człowiek) poddany tej procedurze po kilku dniach spokojnie wraca do pracy albo idzie na mecz z całą rodziną. Śmiem twierdzić, że wbrew zdrowemu rozsądkowi taki obraz zakodował się w wyobraźni całej populacji. Nie przypominam sobie filmu (poza dokumentalnym), który poruszałby problem chociażby tak zwanego zespołu poresuscytacyjnego (u znacznego odsetka chorych występują poważne zaburzenia behawioralne utrudniające, bądź uniemożliwiające powrót do normalnego życia).

Według znanej mi literatury przedstawiciele wszystkich największych religii światowych uznają, że „zaciekłość terapeutyczna”, która przedłuża życie „w sposób bolesny i nietrwały” nie ma żadnego uzasadnienia. Cóż widać obawa przed potencjalnym oskarżeniem o dokonanie eutanazji zagłusza wszystkie racjonalne i etyczne argumenty, przemawiające na korzyść chorego.

Odrębne zagadnie to chorzy u których po doświadczeniu z pogranicza występuje stan, który ja (na swój własny użytek) nazywam „euforia dzień po”. Jest to specyficzny stan, który objawia się albo uniesieniem religijnym, albo fascynacją „tamtym światem”, która niejako wyklucza zainteresowanie życiem w ciele fizycznym. Mam nieodparte wrażenie, że wielu męczenników za wiarę doznawało spontanicznego opuszczenia ciała (na przykład podczas wielogodzinnej modlitwy, porównywalnej z głęboką medytacją) i właśnie w „euforii dzień po” z radosną bezmyślnością wprost pchało się w ręce siepaczy. Kiedy za życia tracimy zainteresowanie swoim ciałem, najbliższą rodziną i sprawami, które wcześniej były dla nas ważne, jest to moim zdaniem rodzaj samobójstwa. Oczywiście nie mam tu na myśli osób chorych psychicznie, czy pogrążonych w głębokiej depresji. Zdecydowanie chodzi mi o świadomy wybór. „Byłem na tamtym świecie i chcę tam wrócić. Nie obchodzi mnie już nic innego”. Taka sytuacja wymaga interwencji psychologa, psychiatry lub osoby duchownej. Przecież powrót do zdrowia (nawet częściowy) i możliwość przeżycia kolejnych lat zostały nam dane w konkretnym celu. Tak czy inaczej warto bacznie obserwować bliskie nam osoby, które wróciły ze wspomnieniami „tamtego świata”. Miłość, troska i właśnie nasze zainteresowanie to bezpieczne cumy, które w razie potrzeby pomogą odzyskać równowagę i utrzymają takiego człowieka na powierzchni do czasu aż spojrzy na życie z właściwej perspektywy.

 

„Musimy rozumieć więcej aby bać się mniej.”

„W życiu nie ma rzeczy, których należy się bać, są tylko rzeczy, które trzeba zrozumieć. Musimy rozumieć więcej aby bać się mniej.”

Maria Skłodowska Curie

Sporo przestrzeni na tym blogu poświęciłam zagadnieniom śmierci klinicznej, co jest zrozumiałe bo to temat bliski memu sercu. Pragnę przedstawić inne przypadki w których również doszło do wyjścia poza ciało. Z medycznego punktu widzenia nie są one aż tak spektakularne, a ich przebieg czasami pozostaje wręcz niezauważalny dla otoczenia. Nie zmienia to faktu, że spontaniczne (odruchowe) opuszczenie ciała, świadczy dobitnie o tym, że dusza, jako kwintesencja naszej osobowości, jest z ciałem połączona, ale nie tożsama.

Zacytowałam naszą wybitną rodaczkę nie bez kozery. Wobec zjawisk z pogranicza życia i śmierci nauka pozostaje w zasadzie obojętna. Neurologia opisując takie przypadki używa naprzemiennie określeń: omamy lub halucynacje. Mam wrażenie, że te dwa słowa to swoiste dżokery, które zastępują wiele innych bardziej adekwatnych terminów. (Podobną rolę w pozostałych specjalnościach medycznych pełni słowo „alergia”. To też dżoker. Kiedy nie wiadomo, co się dzieje to zapewne pacjent ma alergię). Nieliczni uczeni, rozumieli, że powtarzalność opisów , ogromna liczba osób , które doświadczyły wyjścia poza ciało, już chociażby ze statystycznego punktu widzenia przedstawia ciekawy materiał badawczy. Niestety jak do tej pory brakowało im albo poparcia, albo środków aby swoje prace kontynuować.

Jak zwykle pragnę posłużyć się przykładami. To fragment listu od Pani Marzeny, która trzy lata temu została szczęśliwą mamą bliźniaczek. Dziewczynki urodziły się siłami natury. Młodsza dokładnie dwadzieścia minut po swojej siostrzyczce.

„Wszystko szło znakomicie. Jednak w chwili kiedy rodziła się druga córa nagle opuściłam ciało. Znalazłam się z tyłu własnej głowy i z tej perspektywy obserwowałam wydarzenia. Maleńka właśnie przywitała świat, nie była jednak tak różowiutka jak jej siostra. Mój mąż patrzył jak zahipnotyzowany na dziecko. Położna zaczęła krzyczeć do lekarki: nie oddycha, nie oddycha. Wtedy pomyślałam sobie, co ja tu robię przecież moje dziecko mnie potrzebuje. Usłyszałam jakby kliknięcie i ocknęłam się w ciele. Jestem przekonana, że to nie była żadna halucynacja. Przez kilkanaście sekund byłam poza ciałem. Nie wiem dla czego tak się stało. Widziałam i słyszałam wszystko bardzo wyraźnie tyle, że w inny sposób. Nie chcę używać wielkich słów, ale tego dnia w pewnym sensie ja też urodziłam się na nowo. Najpierw nie analizowałam sprawy zbyt głęboko. Trudy opieki nad bliźniaczkami dały mi nieźle w kość. Jednak kiedy ogarnęłam codzienność przyszła refleksja. Nie bardzo mam z kim rozmawiać na ten temat dla tego napisałam do Pani”.

Drugi przypadek dotyczy osoby, którą poznałam osobiście. Postaram się jakoś w miarę składnie przedstawić zdarzenia, a są one naprawdę niezwykłe.

Tomasz studiował zaocznie i pracował w systemie zmianowym. Rzecz dzieje się latem. W tym dniu skończył pracę około dziesiątej w nocy. Prosto z pracy jechał do swojej dziewczyny. Mieszkała w nowo wybudowanych blokach na obrzeżach dużego osiedla. Teren budowy był jeszcze nieuprzątnięty. Tomek wysiadł z autobusu i udał się do nocnego sklepu gdzie oprócz artykułów spożywczych kupił jeszcze paczkę papierosów. Zapakował to wszystko do plecaka i wyszedł ze sklepu. Zaczepiło go trzech mężczyzn. Chcieli żeby poczęstował ich papierosami. Odmówił grzecznie i odszedł. Miał przed sobą spory kawałek drogi do pokonania. W pewnej chwili zorientował się, że ci mężczyźni idą za nim. Nie jest typem tchórza, ale proporcja sił trzech na jednego nie dawała mu najmniejszych szans. Przyśpieszył kroku. Mężczyźni również szli coraz szybciej. Zaczęły mu puszczać nerwy, zwłaszcza, że w tej okolicy napady nie należały wcale do rzadkości. Zaczął biec. W trakcie ucieczki odwrócił na chwilę głowę i zauważył, że jeden z napastników odłączył się i najprawdopodobniej będzie usiłował okrążyć go z drugiej strony. Mężczyźni wykrzykiwali obelgi i pogróżki pod adresem Tomka. W takiej chwili człowiekiem rządzi już tylko zwierzęcy strach. Tomek powiedział, że całe życie przeleciało mu przed oczami. Biegł na oślep. Nie było latarni więc stracił jakąkolwiek orientację w terenie. Powiedział, że nigdy wcześniej nie był tak przerażony. W myślach błagał – aniele stróżu jeśli istniejesz ratuj. Nagle poczuł silne pchnięcie i w tym momencie stracił grunt pod nogami. Spadał ze skarpy prosto w krzaki i gałęzie, którymi budowlańcy maskowali swoje niechlujstwo. Przez moment nie był świadom niczego. Po chwili zdał sobie sprawę, że stoi jakby na swoim ciele. Słyszał przekleństwa mężczyzn, którzy nie potrafili go znaleźć, a byli wściekli i koniecznie chcieli tą wściekłość rozładować. W oddali widział światła palące się w domach. Pierwsza myśl – oni mnie zbili, jestem poza ciałem, nie żyję. Mężczyźni zaczęli się oddalać, zrezygnowali z dalszych poszukiwań. Tomasz nie czół bólu, ani strachu. Był po prostu zdumiony. Kiedy odgłosy kroków ucichły pomyślał, że bardzo chce zobaczyć swoją dziewczynę. Odzyskał przytomność i był to niestety bolesny fakt. Z trudem usiadł. W tym momencie odezwała się komórka. Jego dziewczyna niepokoiła się o niego. Oczywiście została wezwana pomoc i wszystko dobrze się skończyło. Tomek uznałby całą sytuację za zwykłe majaczenie, spowodowane urazem głowy, gdyby takowy uraz nastąpił. Jednak to właśnie głowa pozostała jedyną nieuszkodzoną częścią ciała. Najmniejszego siniaka, zadrapania czy innych oznak gwałtownego kontaktu z twardym podłożem

Moja babcia miała takie powiedzenie „Nie strasz ludzi, bo z przestrachu to z człowieka może dusza wyskoczyć” myślę, że coś w tym jest.

Od lat naukowcy przekonują nas, że OBE (out of body experience) jest częścią doświadczeń sennych, mimo silnego wrażenia realności. Nie wiem jak Państwa, ale mnie nie przekonali.

 

Niezwykle interesujący list

Zupełnie przypadkowo trafiłem na Pani bloga. Przeczytałem wszystkie wpisy. Wysłuchałem też rozmowę z Panią. Największe wrażenie zrobił na mnie wpis gdzie opisana jest historia żołnierza, który usiłował popełnić samobójstwo. Jest to również moja historia i dla tego postanowiłem do Pani napisać. Chciałbym aby ludzie zrozumieli, że samobójstwo niczego nie rozwiązuje, a jedynie odbiera coś bardzo ważnego. Odbiera życie, czyli możliwość działania, zmiany, przebywania z bliskimi. Nie jestem filozofem, jestem można powiedzieć praktykiem i na tej podstawie ośmielam się zabrać głos.

Mój ojciec to człowiek sukcesu, as nad asy we wszystkim, co robi. W atmosferze tego właśnie sukcesu wychowywałem się ja i moja starsza siostra. Ona sobie z tym wszystkim radziła, ja niestety nie. W klasie maturalnej zakochałem się bez pamięci. Dziewczyna mnie rzuciła dla innego. Opuściłem się w nauce. Na dodatek nie zdałem egzaminu na Prawo jazdy. Doszedłem do wniosku, że jestem zerem i mój ojciec ma rację kiedy mi to wytyka. Postanowiłem skończyć ze sobą na zasadzie „ kończ waść wstydu oszczędź”. Siostra studiowała w Warszawie, rodzice wybierali się na bal karnawałowy. Miałem czas i miejsce żeby zrobić, co zaplanowałem. Kiedy pojechali odczekałem dłuższą chwilę, a potem podciąłem sobie żyły. Uratowała mnie moja mama. Tak na marginesie to mam wrażenie, że matki mają jakiś radar, który działa w chwili zagrożenia życia dziecka. Nie ja jeden tego doświadczyłem. Ale to temat na inną dyskusję. Mama opowiadała, że kiedy przyjechali na miejsce mojego ojca jak zwykle otoczył wianuszek ludzi, którzy chcieli z nim coś załatwić. Chwilę rozmawiała z jakąś znajomą, a potem usiadła przy stoliku. Nagle zrobiło jej się bardzo zimno. Zmieniła miejsce, wypiła kawę, ale to uczucie zimna cały czas się nasilało. W końcu czuła się tak źle, że chciała już tylko wrócić do domu. Ponieważ nie udało się jej znaleźć ojca. Poszła do szatni, ubrała się i wyszła przed budynek. W tym momencie przypadkiem(???) podjechała taksówka ze spóźnialskimi gośćmi. Mama wsiadła do niej i pojechała do domu. Przez całą drogę dzwoniła zębami z zimna. Była przekonana, że atakuje ją jakaś ciężka infekcja. Po wejściu do domu zauważyła światło w łazience. Dalej wiadomo wyciągnęła mnie z wody, wezwała karetkę. Ojciec zorientował się, że mama odjechała dopiero po dwóch godzinach. Podkreślam ten fakt, gdyż oddaje jego stosunek nie tylko do mamy, ale do nas wszystkich. Potem był szpital, terapia, foch z przytupem w wykonaniu ojca oraz wielkie oddanie i determinacja mojej mamy.

Kiedy traciłem przytomność w wyniku upływu krwi, miałem wrażenie, że odklejam się od ciała. Ta „odklejona” część jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znalazła się w innym świecie. Opis idealnie pasuje do tego, co zobaczył Pan z wcześniejszego wpisu. Miejsce ciemne, bagniste, mroczne i pozbawione nadziei. Kupiłem książkę doktora Alexandra i jego „świat widziany z perspektywy dżdżownicy” też miał wiele cech mojego widzenia. Cały czas kołatała mi w głowie jedna myśl” nikt mnie tu nie kocha”. W pewnej chwili stanął przede mną jakiś człowiek (istota?) zapytałem gdzie jestem, a on mi na to „daleko od Boga”. Zapytałem gdzie jest Bóg „Bóg jest źródłem , a źródło jest tam” wskazał ręką przed siebie. „Co mam robić?” odpowiedział „Pij ze źródła, żyj”. Nie zapomnę tych słów nigdy. Kiedy odzyskałem przytomność w swoim obolałym ciele, zobaczyłem mamę i światło słoneczne, byłem rad, że wróciłem. Może to brzmi ckliwie, ale cieszyło mnie wszystko. Powoli zrozumiałem, że nie żyję dla zaspokajania ambicji mego ojca. Skończyłem resocjalizację, obecnie zaocznie kształcę się w kierunku psychoterapii. Jestem z dziewczyną, która mnie kocha i rozumie. Dzięki uczestnictwu w warsztatach dla moich podopiecznych nauczyłem się prawidłowo wykonywać czynności ratownicze. W zeszłym roku nad jeziorem uratowałem w ten sposób tonącego. Moja krew( mam rzadką grupę) uratowała życie małej dziewczynki. Nie piszę o tym żeby się chwalić tylko uświadomić innym, że nasze życie ma sens zawsze. Mało tego możemy swoją obecnością wpływać na życie innych i nie koniecznie są do tego niezbędne pieniądze.

Napisano tysiąc książek w stu językach na temat duszy ludzkiej i życia „po życiu”. Ja uważam, że życie trwa nieprzerwanie . Zmieniamy tylko formę z fizycznej na energetyczną nadal pozostając sobą. Zgodzę się z Panią, że tak naprawdę wracamy do domu. Wracamy tam skąd przyszliśmy. Cel pobytu na Ziemi w postaci fizycznej każdy z nas prędzej czy później odnajdzie samodzielnie. Kto wie może jeśli nie odnajdzie go za pierwszym razem to dostanie drugą szansę?

Zgadzam się, a nawet proszę o opublikowanie tego listu na blogu. Jeśli przeczytają go rodzice to proszę aby pamiętali ,że dzieci nie mogą być częścią ich planu na życie. Nie rozszerzajcie swoich ambicji i aspiracji na dzieci. To się zawsze źle kończy. Może nie tak dramatycznie jak w moim wypadku, ale zawsze ze szkodą dla dziecka.

Pozdrawiam serdecznie wszystkich Czytelników i przepraszam jeśli nadmiernie się rozpisałem.

 

Jeżeli sami przeżyliście coś podobnego lub ktoś z Waszych znajomych możecie do mnie napisać: turskigp@eapmag.com.au. Teksty opublikujemy tutaj, a także zostaną przekazane do Ady Edelman z „Biura Duchów”.

Grzegorz Turski