Jak to bywa po każdej podróży, czasami w pamięci pozostają wspomnienia miłe i te niesmaczne. Tych miłych jest więcej, a tych drugich się już nie pamięta. Chciałbym podziękować wszystkim moim starym, jak i nowym przyjaciołom na łamach prasy polskiej, którzy uprzyjemnili mi podróż i pomogli wykonać plan z założeniem objechania w pojedynkę australijskiego kontynentu po obrzeżach najbliżej wody. Kontynent ten był piątym ogniwem, po Amerykach (Północnej, Centralnej i Południowej) i Europie w łańcuchu podróży dookoła świata, gdy okrążałem kontynenty przy ich granicy.
Przeznaczyłem na to osiem lat.
Około 20 tys. km po drogach australijskich przejechałem w 66 dni. Jechałem z albumem "spotkań, przeżyć i wspomnień" jak w poprzednich światowych podróżach. Taki album miło przypomina spotkane osoby i odtwarza sytuacje zaistniałe w podróży, które niestety z biegiem czasu uciekają z pamięci. Gdybym kogoś pominął, proszę o alarm i o wybaczenie, uzupełnię to, podziękuję. Kontakt ze mną: asochacki@yahoo.com lub centrumwagabundy@yahoo.com.
Już pierwszego dnia po wylądowaniu w Adelaide szkolny kolega z Pragi warszawskiej Irek Lasocki obwiózł mnie po mieście podczas powrotu do domu z lotniska. Po 50. latach poznawaliśmy się od początku, przypominając sobie osoby nam znane i momenty życia z lat młodzieńczych. Miasto przypadło mi do gustu. Jest w nim to, co lubię: arizońskie słońce, suche powietrze, plaża, porządek wokoło, dobrze utrzymane domy i mili ludzie. Następnego dnia Irek pomógł mi wybrać u dealera samochód Mitsubishi Magna, który poza małymi usterkami, spisał się doskonale w drodze, gdzie ewentualna pomoc była dostępna co kilkaset kilometrów i tylko tam można było na nią liczyć. Jazda w pojedynkę jest bardzo niebezpieczna i ryzykowna, nie może się udać bez wsparcia dobrego Anioła Stróża, który towarzyszy mi we wszystkich światowych podróżach. W planie podróży miałem odwiedzanie polskich miejsc, a nie tylko środowisk polonijnych leżących na trasie eskapady. Spełniałem moje zamierzenia w stopniu, w jakim pozwalały warunki w napiętym grafiku długiej podróży.
Po szybkim załadowaniu podstawowego ekwipunku do wyjechałem w siną dal, przed siebie, według azymutu na zachód. Irek zaopatrzył mnie w telefon komórkowy i nawigacyjny GPS.
Pierwszym, dłuższym przystankiem po wyczerpującej jeździe przez australijski busz było Perth – stolica stanu Western Australia, którą znałem z opisów i zdjęć. Spotkałem się tam z serdecznością rodaków z polskiego klubu sportowego "Cracovia" jak również osób niezrzeszonych. Gościnna klubowa kuchnia serwowała polskie dania, których brakowało mi w podróży. Czujący moje zainteresowanie Tadziu Ochman i Małgosia Gutowska zadeklarowali pomoc w zwiedzaniu miasta i okolic. Nie zapomnę Tadziowi porad podróżniczych i zwiedzenia miasta, czy miłej i wesołej atmosfery w prywatnym resorcie Gosi, z obwiezieniem po atrakcyjnych miejscach z Pinnacles włącznie. Czułem, jakbym ich znał wieki!
W Darwin, stolicy stanu Northern Territory, od samego początku byłem pod opieką Steni Fikus, urzekającej pani prezes Polskiego Stowarzyszenia NT – Małgosi Bowen i Wiesi Szczygłowskiej. Mieszkając u Wiesi przez parę dni wieczorami wspominaliśmy czasy sprzed 20 lat, kiedy jej mąż Janusz gościł wszystkich spotkanych Polaków w rodzinnym domu. Ze Stevem Parkerem (Kostkiem Gałczyńskim, synem poety I. Gałczyńskiego) poznanym podczas wyprawy dookoła świata na s/y "Biały Orzeł". Poprzednio i teraz po bratersku spędzałem wolny czas na motorowym jachcie, zaś w domu Steve grał wieczorami na pianinie, zadziwiając wszystkich wspaniałym repertuarem, słuchem i pamięcią.
Do Brisbane, stolicy stanu Queensland, jechałem jak do rodziny, by odpocząć u Eli i Stasia Gawlików. To znajomi sprzed 15 lat. Musiałem odsiedzieć kilka dni w pięknej trzypoziomowej, wyłożonej białym marmurem willi, której Ela była projektantką, a Staś głównym wykonawcą. Towarzyszyłem im w wychodnych wieczorach; każdego razu w inne miejsce. W ten sposób poznałem obyczaje australijskich rodzin, które z wygodnictwa stołowały się poza domem w mniejszych i większych restauracjach. W jednej z nich spotkałem kolegę z Arizony Artura Krzemienia, który osiadł w Australii na stałe. Spędzaliśmy razem wieczór. Goszczony byłem przez podróżujących po świecie – Basię i Zbyszka Koteckich.
W Sydney, stolicy stanu NSW, kilka dni spędziłem ze starym, od 35 lat przyjacielem – Mietkiem Swatem, który zaprosił mnie w gościnę; mieszka sam i nudzi się w kilkupokojowym domu. Mieciu, dziś 76 letni w pełni sił mężczyzna, prezes SPK nr 1 (Stowarzyszenie Polskich Kombatantów), zatrzymał mnie, by pokazać nieprzerwaną aktywność Polaka. Dzięki niemu poznałem wielu ludzi udzielających się społecznie w Polskich Domach i Klubach Ashfield i Bankstown. Tam też poznałem najstarszego kombatanta – 94-letniego Józefa Kozłowskiego z Poznania. U Miecia miałem swoją bazę kontaktową.
Jadąc w stronę stolicy Australii Canberry, wstąpiłem do odległego o około 100 km na południe Klasztoru Paulinów w Berrima, by podziwiać na leśnej polanie kapliczki postawione przez różne mniejszości narodowe. Nie sposób opisać gościnności o. Marka. Nie puścił mnie tego dnia dalej. Zostałem na kolację i śniadanie, nocując w domku pielgrzyma. Uczestniczyłem we Mszy św. i odsłonięciu repliki obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej przy oryginalnym dźwięku fanfar w starym kościółku. Czas w Canberze uprzyjemnili mi dziennikarze: Gienek Bajkowski poznany przez wspólnego przyjaciela – dziennikarza z Polski Wiesława Mrówczyńskiego i Alek Gancarz. Nóg nie czułem po zwiedzaniu centrum miasta włącznie z budynkami Parlamentu, ogrodami jak i Muzeum Wojny. Dwie noce spędzone u księży Chrystusowców będę miło wspominał, dziękując za udostępnienie pokoiku na nocleg gratis oraz piękny wpis do mojego albumu przez prowincjała ks. Przemysława i ks. Stanisława opiekuna hoteliku pielgrzymów.
Wypoczęty pomknąłem do Jindabyne, by wejść na szczyt Góry Kościuszki, nazwanej przez polskiego odkrywcę – Edmunda Strzeleckiego. U podnóża gór widoczny jest z daleka jego pomnik stojący w centralnej części miasta, nad jeziorem.
W Melbourne jak przed 35 laty w redakcji "Tygodnika Polskiego" przyjazna atmosfera się nie zmieniła. Pani Magdalena Jaskulska, redaktor naczelna, jest wiecznie uśmiechnięta i miła, a razem z nią wszyscy pracownicy. Dzięki pani Wandzie Drozdowskiej (redaktorce technicznej) z mężem Wojtkiem zrealizowałem wycieczkę na Tasmanię, która kiedyś była w planach poprzednich podróży. Bez nich wycieczka pozostałaby dalej w marzeniach. "Zabawka" (imię samochodu) została pod opieką państwa Drozdowskich, którzy pomogli mi dostać się na prom "Spirit of Tasmania" i odbebrali mnie po powrocie z lotniska. Smak po wymyślnych daniach przygotowanych przez panią domu czuję do dziś. Dzięki im za to.
Do Hobart, stolicy Tasmanii, dojechałem z promu autobusem, podziwiając przez kilka godzin jazdy pejzaż wyspy przypominający Polskę i wtedy poczułem tęsknotę za krajem. W New Town zaskoczył mnie wybudowany przez Polaków po II wojnie światowej pokaźny budynek – "Dom Polski", miejsce spotkań i działalności wielu polskich organizacji. Z prezesem kombatantów SPK nr 7 Ryszardem Doboszem zwiedziłem miasto i okolice, a z Jurkiem, rezydentem hotelowym, zwiedziłem część południowej wyspy aż za Port Artur, kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe. Miła pani Józia, menedżerka hoteliku zawsze udostępniała mi internet, kiedy tylko potrzebowałem. Wielkie uznanie dla kierownika biblioteki 80-letniego Józefa Łończaka, bez niego pamięć o polskości by się pewno bardzo skurczyła. Martwi się o losy polskiej kolekcji, co stanie się z nią po jego odejściu do św. Piotra. Pocieszyłem go, że wszystko ułoży się szczęśliwie. Cieszę się dodatkowo, że wyjechałem z Tasmanii ze zdjęciem "diabła tasmańskiego" (Tasmanian Devil) trudnego do złapania aparatem fotograficznym. To naprawdę ginący gatunek zwierzaka, który żyje na Tasmanii.
Podczas pięknej pogody zajechałem pod Dom Polski "Białego Orła" w Geeląg. Tam spotkałem osoby, które widniały w moim starym albumie i które gościły mnie przed 35 laty. Wtedy budynek jeszcze nie istniał; był w planach. Ryszard i Halina Żugaj zaprosili mnie tym razem do siebie na kilka dni, bym zajadał się kulinarnymi przysmakami swojej roboty, zrobionymi wg polskiej modły. Przybrałem na wadze. W dniu wyjazdu Rysio potowarzyszył mi i pokazał swoje miejsce biwakowe nad rzeką, gdzie ryby brały w dzień i w nocy. Podarowałem mu biwakowy sprzęt kuchenny otrzymany od Tadzia z Perth.
W Adelaide, miejscu startu i mety, stary kumpel – Irek Lasocki zaopiekował się mną od początku do końca, wliczając odprowadzenie samochodu po wyprawie do dealera. Dom jego był dla mnie moim domem. Irek był moją podporą w trakcie wykonywania solowego rajdu po nie zawsze bezpiecznych drogach. Martwił się o mnie jak przez dłuższy czas nie odzywałem się z podróży. Zawsze był gotowy wesprzeć mnie finansowo, gdyby zaistniała potrzeba. Więc jechałem z luzem psychicznym, czując pewność pomocy. Takiej postawy ludzi nie spotkałem często w swoich podróżach. Pod koniec pobytu w Adelaide spotkałem się w Centralnym Polskim Domu z przedstawicielami Klubu Seniorów, Stowarzyszenia Polskich Kombatantów i nie tylko. Uczestnicząc w spotkaniu programu Grupy Seniorów, pani koordynator Małgorzaty, zajadałem się przepysznymi wypiekami według polskich przepisów.
Dodatkowym zajęciem w mojej po części patriotycznej podróży było zostawianie pisemek w S.P.K. z Muzeum Armii Krajowej im. Generała Emila Fieldorfa "Nila" w Krakowie mówiących o możliwym przekazywaniu pamiątek i archiwaliów wojennych, gdyby miały trafić w nieodpowiednie miejsce lub byłyby porzucone. Krakowskie muzeum przygotowało na takie historyczne skarby odpowiednią ilość gablot, że miejsca nie zabraknie. Materiały te są po części troską o przyszłe pokolenia, a szczególnie młodzieży nie znającej czasami prawdziwej historii II wojny światowej. Z taką przewodnią misją jedzie mi się przez świat raźniej, ciekawiej i bardziej interesująco, pogłębiając również swoją wiedzę podczas rozmów z byłymi wojennymi bohaterami. Sam jestem synem kombatanta wojennego Jerzego Sochackiego walczącego w Powstaniu Warszawskim i ten temat nie jest mi obcy.
Dzięki ci Boże za ukończenie szczęśliwe tej solowej wyprawy, podczas której było różnie. Sprawność i funkcjonalność kupionego samochodu jakim był Mitsubishi "Magna Sport" 2002 dodawał mi nadzieję na bezpieczne i szczęśliwe wykonanie planu od początku do końca.
Po objechaniu Australii kraj ten pozostanie w moich marzeniach, zachęcając mnie do zamieszkania w niedalekiej przyszłości. Oby tak się stało. Dużą ulgą w poruszaniu się po drogach była mała ilość znaków drogowych. Odczuwałem uprzejmość i wyrozumiałość kierowców jak i policjantów, kiedy zrobiłem błąd podczas manewrów na drodze. Odczuwałem też zdyscyplinowanie kierowców co do szybkości jazdy wg znaków ostrzegawczych. Jedyną bolączką, nie zapominając o ruchu lewostronnym w jeździe, był brak oznaczenia środkowej linii jezdni żółtą farbą, by łatwiej móc wjeżdżać na jezdnię z ruchem dwukierunkowym. Ten problem przeżywałem w wielu krajach świata, łącznie z Polską, kiedy czasem zdarzyło mi się wjechać pod prąd.
Pozdrawiam jeszcze raz, z szacunkiem, wszystkich Polaków osiadłych na Antypodach. Do miłego zobaczenia.