Zagadka tajnych współpracowników
Tzw. osobowe źródła informacji (OZI), pracujący dla wywiadu PRL za granicą, to wątek budzący wiele emocji — często tym większych, im mniejsza nasza wiedza na ten temat. Odtajnione niedawno materiały z tzw. zbioru zastrzeżonego Instytutu Pamięci Narodowej rzucają nieco (wątłego) światła na kwestię funkcjonowania sieci agenturalnej wykorzystywanej przez polskie placówki dyplomatyczne w Australii. Informacje te mogą być rozczarowujące, bowiem ukazują prozaiczną rzeczywistość, charakterystyczną dla działania skromnych struktur wywiadowczych w tak egzotycznych (z punktu widzenia Warszawy) miejscach, jak — nomen omen — Antypody.
Zjawisko to wyraźnie uwidacznia się na przykładzie jednoosobowego ogniwa wywiadowczego przy ambasadzie PRL w Canberze, o którym pisaliśmy w poprzednim tekście. Jednym z jego głównych zadań było obsługiwanie tzw. agentury placówkowej, czyli pracujących w ambasadzie dyplomatów (lub pracowników o innym statusie), którzy w swym sekretnym wcieleniu współpracowali z wywiadem, najczęsciej jako tzw. kontakty operacyjne — KO (z reguły należeli do PZPR, a członków partii formalnie nie można było rejestrować jako TW: tajnych współpracowników). Według dostępnych materiałów między 1985 a 1989 r. działał tylko jeden taki agent. Był nim najprawdopodobniej I sekretarz ambasady Wojciech Kałuża (1948–2010), absolwent m.in. Wydziału Stosunków Międzynarodowych w Moskwie, w dokumentacji występujący pod pseudonimem „Torhak” i (rzadziej) „Waldemar”.
„Torhak” regularnie dostarczał kierownikowi ogniwa wywiadowczego informacje, które zdobywał z racji pełnienia swych oficjalnych obowiązków służbowych. Uznawano je z reguły za pożyteczne. Warszawska centrala wywiadu chciała jednak wiedzieć, na ile skuteczne było zakonspirowanie informatora: czy o jego roli wiedział „Gospodarz”, czyli ambasador? Źródła nie oferują jednoznacznego wyjaśnienia tej kwestii. W każdym razie KO otrzymywał od czasu do czasu niewielkie pieniądze za współpracę, np. w marcu 1986 r. przyznano mu z funduszu operacyjnego 60 dolarów. Ponadto co jakiś czas dostawał raczej rytualne podziękowania z Warszawy za „inicjatywę w realizacji naszych zadań i przekazane materiały”.
Pod koniec dekady „Torhak” zaczął sprawiać coraz więcej kłopotów (przy czym informacje zawarte w źródłach MSW nie musiały w pełni odpowiadać rzeczywistości). Pogarszały się jego relacje z kierowcą-intendentem ambasady, a także z samym ambasadorem; co więcej, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych oficer „Smal” (kierownik ogniwa wywiadowczgo) zauważał spadek zaangażowania swego „podopiecznego” w agenturalne obowiązki. Według dokumentów „Torhak” narobił szczególnie dużo zamieszania w początkach 1989 r., czyli w momencie, gdy dowiedział się o swoim odwołaniu. Zarzucał centrali MSZ, że powodem tej decyzji była potrzeba zrobienia miejsca niekompetentnemu „działaczowi partyjnemu”, który nawet nie znał angielskiego.
Zarzuty te potwierdzały pośrednio źródła wywiadowcze: o owym następcy — był nim Józef Jendrych, aparatczyk zatrudniony przez kilkunaście lat w KC PZPR — pisano: „od momentu przyjazdu do Australii […] w kontaktach z pracownikami placówki i na zewnątrz podkreśla, że jest osobą ustosunkowaną w kraju. Słabe przygotowanie merytoryczne i językowe powoduje, że lgnie do Polonii i osób znających język polski, w oparciu o które stara się organizować sobie pracę”. Co ciekawe, jeszcze przed wyjazdem Jendrycha na placówkę wywiad zastanawiał się nad jego werbunkiem, ale nie podjął takiej próby. Do pomysłu powrócono w samym końcu 1989 r. Najpewniej nie starczyło już czasu na jego realizację.
W odróżnieniu od ambasady w Canberze, Konsulat Generalny w Sydney mieści się w dużym ośrodku polonijnym, działał tu również — jak wiemy — punkt operacyjny, który miał nieco ambitniejsze zadania niż kanberskie ogniwo. I choć dostępne materiały są wyraźnie niekompletne, można na ich podstawie stwierdzić, że mimo wszystko jego rola także w dużej mierze sprowadzała się jedynie do obsługi „agentury placówkowej”.
W 1989 r. działało kilku takich informatorów o statusie kontaktów operacyjnych: „Dareks” (lub „Darek”: w dokumentacji MSW pod tym pseudonimem widnieje nazwisko Aleksandra Dietkowa, pełniącego od czerwca 1989 r. funkcję wicekonsula), „Serso”, „Stamp”, „Trans”, „Hens”, „Pablo”, „Michał” i „Koala”. Nie potrafimy jednoznacznie rozszyfrować personaliów tych kontaktów operacyjnych. Najpewniej nie byli to jednak wyłącznie pracownicy konsulatu (w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zatrudnionych tu było 6 dyplomatów), lecz także Biura Handlowego (2 dyplomatów) oraz przedstawiciele polskich przedsiębiorstw państwowych w Sydney i Melbourne (np. „LOT”-u, „Skórimpex”-u, „Glasspol”-u). W sumie, wliczając rodziny i personel niedyplomatyczny placówek, grupa powiązanych z konsulatem obywateli polskich, wśród których działali „agenci placówkowi”, liczyła co najwyżej kilkadziesiąt osób.
Czy oprócz tego punkt operacyjny w Sydney dysponował agentami w środowisku pozaplacówkowym? Mało prawdopodobna wydaje się rekrutacja informatorów spośród rodowitych Australijczyków czy dyplomatów innych państw. Traktowano ich jako „zwykłe” źródła informacji w ramach tzw. białego wywiadu, realizowanego w formie legalnej, oficjalnej działalności ambasady, konsulatu czy przedsiębiorstwa.
Sydnejski punkt operacyjny był jednakże wykorzystywany do obsługi agentów należących do krajowych jednostek wywiadu, którzy — z różnych powodów — przyjeżdżali czasowo do Australii (głównie w interesach). Na przykład w listopadzie 1989 r. warszawska centrala informowała oficera „Sengę” (Aleksandra Andrzejuka) o przyjeździe dwóch KO o pseudonimach „Sawe” i „Edward” (ten drugi był przedstawicielem firmy „Textilimpex”).
Zdarzało się, że na Antypody udawali się też byli pracownicy MSW, np. w 1989 r. w delegacji służbowej w kilku australijskich miastach gościł Andrzej Sadurski, do 1981 r. zatrudniony w wywiadzie PRL, m.in. były pracownik rezydentury wywiadowczej w Indiach i Hiszpanii. Co ciekawe — jak wynika z materiałów SB — dwóch oficerów ASIS (australijskiego wywiadu) odwiedziło Sadurskiego w hotelu w Sydney, najpewniej z zamiarem wybadania możliwości jego werbunku. Pytali, co robi w wolnym czasie, kto opiekuje się nim z ramienia konsulatu, dlaczego odszedł z MSW, na jakiej placówce zagranicznej odnosił największe sukcesy zawodowe itp. — znali więc jego przeszłość. Na koniec goście obiecali Sadurskiemu pomoc „w każdej sytuacji” i pozostawili telefon kontaktowy. Były oficer MSW jednak nie połknął haczyka i lojalnie doniósł o wszystkim centrali wywiadu PRL już po powrocie do Warszawy.
Naturalnym „targetem” wywiadu wydawała się być polska diaspora. Jeszcze w 1989 r. centralny Departament I MSW zalecał swojemu przedstawicielowi w Sydney Markowi Purowskiemu („Bjornowi”) szukanie możliwości werbowania informatorów spośród „prokrajowo” nastawionych przedstawicieli Polonii. Znamienne, że wskazywano wyłącznie na tę właśnie, dość wąską grupę, rezygnując z penetracji najciekawszych z punktu widzenia wywiadu środowisk anty- czy nie-komunistycznych. Z czego to wynikało? Głównie z prozaicznych ograniczeń operacyjnych: w stosunku do takich grup (podobnie jak wobec opozycji w PRL) najczęstszym sposobem nakłaniania do współpracy (werbunku) był szantaż na podstawie rozmaitych „materiałów kompromitujących” (tzw. komprmateriałów). Ich zdobycie na obcym terenie przez mikroskopijny punkt czy ogniwo operacyjne graniczyło z niemożliwością — przez to możliwości werbunkowe oficerów wywiadu w Canberze czy Sydney były nikłe.
Sprawę dodatkowo komplikują poważne luki w dokumentach. Znamy dziś jedynie garść pseudonimów informatorów rekrutujących się spoza środowiska „okołodyplomatycznego” — termin „informator” został tu użyty celowo, bowiem w dokumentach nierzadko nie precyzowano rodzaju współpracy przy wymienianiu danego pseudonimu (informator czasem nawet nie był świadomy roli, jaką przypisywano mu w wywiadzie). Można więc natrafić na takie osoby, jak „Brolen” (przedsiębiorca z Sydney, pozyskany do współpracy w 1987 r. przez Janusza Muszyńskiego — „Waza”) czy kandydat na TW o inicjałach J. W. (Polak z australijskim obywatelstwem, który wybierał się w 1986 r. do Polski). Takich przypadków w dostępnych materiałach jest zaledwie kilka. Pozostaje otwartym pytanie, w jakim stopniu wynika to z niekompletności źródeł, a w jakim z rzeczywistej skromności sieci agenturalnej.
Nie można wykluczyć jeszcze jednej możliwości: funkcjonowania tajnych informatorów wywiadowczego Departamentu I MSW z siedzibą w Warszawie w sposób niezależny od punktu / ogniwa operacyjnego w Australii i poza wiedzą tutejszych oficerów. Skala tego zjawiska — zapewne realnego — jest jednak nieznana.
W każdym razie, na przykładzie wspomnianego wyżej „Dareksa”, można wniknąć w mechanizm kontaktowania się KO z oficerem prowadzącym w Canberze lub Sydney. „Dareks” został zwerbowany przed przyjazdem do Australii. Odbył też nieznaną liczbę rozmów operacyjnych z oficerami warszawskiej centrali, którzy zlecili mu zdobywanie informacji w interesujących ich obszarach (m.in. zakresu kontrwywiadowczego zabezpieczenia konsulatu, stosunków wewnątrz placówki, kontaktów z obcokrajowcami, postaw obywateli polskich pracujących w Australii itp.). Został również pouczony o zasadach konspiracji. Zadaniem „Bjorna”, który miał „obsługiwać” agenta (oczywiście w sposób tajny), było nawiązanie rozmowy z nowoprzybyłym wicekonsulem. Podczas rozmowy powinna paść informacja — hasło: „Przekazuję Panu pozdrowienia od doktora Piotra”. Odzew brzmiał: „Dziękuję, czy nadal pracuje w szpitalu na Bródnie?”. Od tej pory „Dareks” miał regularnie sporządzać informacje, które „Bjorn” — z odpowiednim komentarzem — przesyłał do Departamentu I MSW.
O tym, jakie informacje były dla wywiadu szczególnie interesujące i co było treścią szyfrogramów przesyłanych z Canberry czy Sydney do Warszawy, napiszemy w kolejnym odcinku.
Patryk Pleskot