Australia i Polonia

Z zapisków obieżyświata. Zadziwiona skała

Fot. MTZ

Nic nie jest w stanie przygotować człowieka ze Starego Kontynentu na australijskie osobliwości przyrody. Już pierwszego ranka zbudziło mnie donośne “ach, ach, ach, oooochch, eeeeeeeh”. Nie było to średnio udane zakończenie erotycznych igraszek, lecz zawołanie – bynajmniej nie godowe – popularnych tu ptaszysk zwanych magpajami.
Cóż, budzik chyba nie będzie potrzebny, bo te osobniki zaczynają na siebie nakrzykiwać już od świtu. Nie mogę się doczekać kangurów. Ciekawe, czy też mają swoje zawołania?

Jeżdżę i jeżdżę, a kangurów ani widu, ani słychu. Zaczynam powątpiewać w ich istnienie poza ogrodami zoologicznymi, ewentualnie parkami przyrodniczej rozrywki, w których dają przed turystami występy za marchewkę albo banany. A może kangury są jak wielbłądy w Afryce? – myślę sobie, daremnie wypatrując ich podczas kolejnej podróży. Nie widać ich, dopóki się nie poruszą? To założenie okazuje się prawdziwe ledwie kilka godzin później!

Idę przez lokalny rezerwat przyrody i spoglądam na zbocze wzgórza, usiane kępami trawy i dziwnych krzaczorów, gdy wtem… jedna z dużych kęp trawy wystawia uszy. Za uszami podąża głowa, a za nią szyja. Ten kawałek kangura zadziwiająco przypomina nasze poczciwe, europejskie sarny. Dalej było jednak zupełnie inaczej, masywny zad, takież nogi i zupełnie nie przypominający niczego europejskiego ogon, który przy poruszaniu się zwierzęcia wydawał się żyć własnym życiem. Mój pierwszy kangur odkicał na bezpieczną odległość, Za nim podążyło jeszcze kilka. Chyba rodzina? – myślę sobie.

Kangurze umiejętności kamuflażu przyjdzie mi sobie przypomnieć jeszcze nie raz.

MTZ