Szykowałem się niedawno do wyjazdu na zasłużony urlop, kiedy w ramach porannego smalltalku zagadnął mnie znajomy Brazylijczyk: „I jak tam, podekscytowany?” Spojrzałem na niego pobłażliwie, podkręciłem wąsa jak Zagłoba i odpowiedziałem: „Podekscytowany to ja będę, jak będę na miejscu.” Biedak nie zrozumiał, że jestem Polakiem i mam obowiązki polskie – a jednym z nich jest niezmordowany defetyzm bez względu na okoliczności.
Miałem ongiś fazę zauroczenia wrodzoną pogodą ducha typową dla niektórych nacji i tak egzotyczną dla nas, słowiańskich marudów. Piszę – słowiańskich, ponieważ jako polsko-czeski kundelek mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że dusze obu narodów spaja ta sama smoła pięknego pesymizmu. Pod tym względem różnimy się od Czechów tylko rodzajem alkoholu, w którym lubimy topić nasze smutki.
Powoli dochodzę do wniosku, że niektórych korzeni nie da się wyrwać. Nawet teraz, po latach pobytu w kraju słońca i uśmiechów lubię opadać w przytulne, rodzime klimaty malkontenctwa. I proszę mi tu nie mydlić gałek, że polskie czarnowidztwo jest niezdrowe, bo australijski huraoptymizm też jest swoistym oderwaniem od rzeczywistości; to dwa przeciwne bieguny jednej manio depresyjnej skali. Owszem, nasze festiwale narzekania przy piwie czy wódce nie są zbyt produktywne, jednak mają one podobne realne skutki jak plasterek „no worries” zaaplikowany na, powiedzmy, urwaną nogę. I w jednym, i w drugim przypadku nie chodzi przecież o rozwiązanie problemów, tylko o strategię obronną, pancerzyk chroniący nas przed ciosami, które wymierza w nas chłodny, niesprawiedliwy Wszechświat.
Odwiedził mnie kiedyś znajomy z Austrii, który po kilku głębszych w gospodzie stwierdził, że Austriakom bliżej mentalnie do Słowian niż do Niemców. Kiedy powiesz Niemcowi o swoim problemie, ten od razu poważnieje, zaczyna proponować rozwiązania i spisywać je w tabelce w Excelu. Nie rozumie terapeutycznych właściwości biadolenia. Porządne, katartyczne wylanie bólów wcale nie ma być racjonalne i produktywne, ma przynieść ulgę i tyle.
Cóż, mój nawyk odwlekania euforii sprawdził się też w trakcie obecnego urlopu. Nie ma po co dzielić skóry na niedźwiedziu i cieszyć się z wyjazdu, skoro mogę nie zdążyć na lotnisko (co prawie się stało), po przylocie mogę nie dostać samochodu z wypożyczalni (potwierdzenie dotarło dopiero dwie godziny przed odbiorem), a samo auto może się zepsuć gdzieś po drodze (coś w nim zaczęło dziwnie skrzypieć jeszcze zanim przejechaliśmy pierwszych sto z trzech tysięcy kilometrów).
Nie zawiodłem moich przodków. Jako dumny dziedzic tysiącletniej tradycji jojczenia odczułem pierwsze, lekkie drgnienie entuzjazmu dopiero wtedy, gdy dotarłem na miejsce i zamoczyłem stopy w ciepłym oceanie.
Na szczęście ta chwila słabości nie trwała długo. Gdy przeminęła, wypełzłem z wody i niezwłocznie zacząłem się martwić, czy uda mi się bezpiecznie wrócić do domu.
Darek Jedzok